„Gdzie wy idzieta, bracia i siostry? Czy idzieta na jarmark? – to czemu krzyż jest z wamy? Czy do karczmów na zabawę, albo na wesele? to czemu pobożne pieśni śpiewata, imienia Boskiego używata?”*
Krakowskie Przedmieście nie jako cel, ale miejsce wyruszenia. Nie na marsz żaden, na pąć, wielodniową drogę pątników przez kraj. Drogę mającą odmienić.
Wybieraliśmy się, przez wiele lat, co roku, na tę drogę, gdzie tyle ziemi mamy, co pokrywa ją stopa nasza. Przemierzaliśmy ją z ruchomymi domami z płótna, a częściej ze śpiworem tylko, po stodołach na sianie miejsca szukając, w księżych i kmiecich sadach śpiąc, księżyc za kompana mając i rosy chłód. „Wyspałem się w księżym ogrodzie, na murawie, w cieniu jabłoni, pokrytej zupełnie kwiatem i pszczołami, biorącymi miód.” Bywały lata, że płachta nocnego nieba służyła nam za daszek przez całą pąć.
Wyruszaliśmy w tzw. 17 grupie Warszawskiej Pielgrzymki Pieszej, co już z górą 300 lat chodzi, rano 6-go sierpnia spod św. Anny na Krakowskim. Po Krakowskim chodził i chodził poeta Piotrowski, myśmy stamtąd tylko ruszali.
„ Patrzę na nich i pytam siebie: co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie, sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego?... Cóż to jest za siła, która ich porywa z gniazda i rzuca w różnorodny, taki sam tłum i wlecze i odprowadza?...”
Nie jechaliśmy na ideologicznie wiadomy obóz, nie nad morze migdalić się z panienką była ta wyprawa, nie na zarobek mało legalny na zachodzie, czy na sponsorowane przez rodzicieli wczasy. Ruszaliśmy w kurz dróg, wchodziliśmy w opłotki wiosek, gdzie żadna druga Polska nie rosła w siłę, nawet na transparentach (bo nazwy banner jeszcze do polszczyzny nie zapożyczono), gdzie ludzie żyli trochę dzięki sprytowi, trochę dzięki cierpliwości, niekoniecznie dostatnio. Szliśmy, bo coś nas ciągnęło, żeby wiedzieć więcej o sobie, o tym po co jesteśmy; szliśmy przez piaski i liche sosnowe laski, miedzami wśród ciągle prywatnych pól. Oblewały nas deszcze polskiego lata, dusił kurz wzniecany stopami, podmęczał upał. Wbrew zaleceniom, wędrowaliśmy w różnych grupach, słuchając różnych konferencji. Swoisty indywidualny tok studiów.
Nie wszyscy i nie zawsze byliśmy gorliwi do modlitwy, do śpiewania, nie przewracaliśmy nabożnie oczyma, snuliśmy się w ogonach pątniczych grup, żeby pogadać, światu się poprzyglądać, czasem bracia hippisi, odmiana polska, skosili jakieś pole maku. Krnąbrni byliśmy, nie stanowiliśmy ozdoby owczarni.
Ale szliśmy, wstawaliśmy przed świtem, wkurzeni że już po śnie, i przysypiając słuchaliśmy starodawnych słów Godzinek o wyrwaniu z potężnych nieprzyjaciół mocy. Tych nieprzyjaciół uczyliśmy się dostrzegać nie w innych, ale wewnątrz każdego z nas.
Piliśmy wodę ze studni, których zasobność to tylko kilka wiader, potem czerpało się mokry piach. Obozowaliśmy w podwórzach, załatwialiśmy się za stodołami, skąd widok dowodził bezsprzecznie płaskości Ziemi. Opieraliśmy się o liche sztachetki, próbując zrozumieć, jak zza nich wygląda świat. Siadywaliśmy w lichym cieniu chałup, pogryzając małe jabłka, którymi nas częstowano. Ale lwią część czasu po prostu szliśmy.
Wpadaliśmy w rytm kroków, hipnotyzujący, powtarzany godzinami. Jak oni, od trzystu już lat chodzący, nawet wtedy, gdy jeszcze wiosną chodzili, jak za Reymonta: „Będę chory, to mnie wsadzą na wóz i powiozą. Będę biedny, to bez tańczącej filantropii nakarmią mnie, zbiorą wytartych groszków i dadzą – i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę – to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie brzóz tyle zielonych, tyle świergotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darniną, wsadzą wierzbę płaczącą – pójdą – a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą rzucą garść tarniny lub pęk sasanek leśnych, i będę spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam – na targowicy świata.”
Byliśmy tylko przechodzącymi pielgrzymami, ale w tej drodze nauczyliśmy się o tej ziemi najwięcej, ile można, wchłonęliśmy jej historię, jej ducha, mentalność naszych krajan poznawaliśmy, czasem boleśnie, na własnej skórze.
Twardniały nam mięśnie, jaśniały od słońca włosy, ciemniała skóra. Nabieraliśmy dumy ze spłowiałych koszul, postrzępionych dżinsów wcale nie z Pewexu, rozłażących się tenisówek, różnych malowniczych kawałków bawełny, którymi urozmaicaliśmy nasz przyodziewek. Wchodziliśmy w pejzaż, w zmieniające się pory dnia, pokornie znosiliśmy kaprysy pogody, dawaliśmy sobie radę ze zmiennymi nastrojami swoimi i innych wokół. „Szedłem razem z tym tłumem, bo mi z nim iść było coraz lepiej, bom coraz więcej się z nim rozumiał i jednoczył, a zapomniał o reszcie świata. Miałem wokół siebie tyle do widzenia, tyle do słyszenia i wyczuwania, że niepodobna byłoby myśleć o niczym innym.”
To nie była orbisowska wycieczka. „Większość żyje suchym chlebem, który sobie dźwiga na plecach, a nikt nie dba, czy jadł, czy spał, czy jest chory, czy upał lub zimno –tylko pada, podnosi się i idzie z coraz większym natężeniem […] Pytają – odpowiadam. Żądają czego- daję jeśli mam. Nie jem nic więcej i nie piję nad chleb i herbatę.” Z higieną osobistą – pełna improwizacja.
Bagaże tzw. główne wieźli prywaciarze, taksiarze bagażowi, szczęśliwi posiadacze nysek, żuków, czy starów, bywało że wielkich jelczy (czasem z przyczepą, dla lepszego zarobku) co na co dzień wozili najróżniejszy towar, też na bazary, ciuchy, targi, co wozili może jakiś lewy cement, czyjeś meble przy przeprowadzkach. Cały dzień wylegiwali się przy swoich warsztatach pracy, całkiem przyzwoicie wychodzili na tej obsłudze, a jeszcze poczucie wspierania czegoś sensownego mieli.
Takeśmy szli. Poznawali siebie i się nawzajem. Przyjaźnie, miłości, wzajemne urazy, pogmatwane życiorysy, zawody miłosne też. Każdego roku pielgrzymka była inna, z każdej wracało się innym niż się na nią wychodziło. Mało oficjalnie, ale z prawie trzema wiekami tradycji. Pewno inwigilowane było to wszystko, nie aspirowaliśmy wszak do zgłębiania ideologicznej słuszności. Pewno byśmy teraz prychnęli ledwie, gdyby nas chciano zapoznać z zebranym materiałem operacyjnym. Myśmy byli poszukujący, pielgrzymi, szukaliśmy w historii i tradycji, we własnym wnętrzu, nasłuchiwaliśmy, co może nam powiedzieć druga osoba. Byliśmy krytyczni względem tych co do nas mówili, wyczuwaliśmy fałszywe nutki w piękno-duchowych, w chłodzie wygodnego pokoiku wydumanych, konferencjach, trzeba było mówić z drogi do idących drogą. Tego słuchaliśmy.
Im bliżej miasta świętej wieży, tym robiło się ciaśniej, pazerniej wśród obcujących z pątnikami, szło w kierunku przesytu. Nic o kulcie obrazów tu nawet dygresją nie będzie. Ważna była dla mnie droga, poszukiwanie, ciepłe żniwami wnętrzności kraju. Z Warszawy, z Krakowskiego Przedmieścia ruszaliśmy, jak co roku, pielgrzymią trasą 300 lat znaną. Nie staliśmy długo na tym Krakowskim. Szliśmy, poszukujący, przez goły interior kraju. Pątnicy, nie maszerujący. Pragnący odmienić siebie, nie innych. Tylko raz dane nam żyć, wypadło w konkretnych czasach i miejscu, i coś nas gnało, by nie zmarnować czasu, jaki nam dany.
Znowu przyjdzie początek sierpnia, Warszawska Pielgrzymka Piesza znowu przejdzie te swoje 250 km, może będą w niej i tacy, co pójdą z otwartymi oczami, z niepokoju serca, aby znajdować poprzez tę drogę zrozumienie siebie, zrozumienie drugiego człowieka. Z pytaniem, cokolwiek retorycznym, czy człowieka da się zrozumieć bez Niego. Na pąć pójdą, niezbyt równym krokiem, bez marszowego zacięcia. Tak, w naiwności swojej, chciałbym żeby było.
*wszystkie cytaty: Władysław Reymont „Pielgrzymka do Jasnej Góry”
Inne tematy w dziale Rozmaitości