Proszę uwierzyć, opowieść tę miałem w zamyśle na długo przedtem, nim zdarzyła się tragedia na Broad Peak. Właściwiej byłoby powiedzieć „powtórzyła”, gdyż wrocławska wyprawa z 1975 roku z pierwszym wejściem polskiej ekspedycji na ośmiotysięcznik miała podobny finał: wejście pięciu osób na szczyt, śmierć trzech w trakcie schodzenia.
Koincydencja pewna, splecenie losów, bo ten, o którym spróbuję opowiedzieć był uczestnikiem wyprawy zimowej na K2, w czasie której - 25 lat wcześniej, co do dnia - Maciej Berbeka rozpoczął swoje „porachunki” z Broad Peak, wchodząc na jego przedwierzchołek, jakieś 20m poniżej głównego szczytu, przekonany że jest na szczycie właśnie. Wspierał swoją obecnością i siłami dramatycznie długie schodzenie Berbeki, którego góra wtedy, jak to oni mówią, łaskawie wypuściła, chociaż prawie już tam został. To było w 1988.
Był podobnym wsparciem dla schodzących z Everestu, po wejściu na szczyt Zachodnią Granią w roku 1989. Jest jedną z pięciu ofiar lawiny, jaka zeszła na nich w drodze z I-go obozu do bazy, w terenie jak na tamte warunki już łatwiejszym, poza „strefą śmierci”.
Mirosław „Falco” Dąsal, lat 37, został w tej lawinie z Khumbutse. Jeżeli orderami zasługi miałyby być zdobyte ośmiotysięczniki, nie miał na swoim koncie żadnego. Człowiek o dużym talencie alpinistycznym, pracowity, rzetelny, chętny do podejmowania trudów mało spektakularnych. Sądzenie o innych nie jest wszak moją dziedziną, niech opowie ktoś, kto go znał z wspinaczki i wypraw w najwyższe góry: „’Falco’ Dąsal był jedynym, który dotąd nie posiadał na koncie ośmiotysięcznika, mimo że uczestniczył w wielu wyprawach i zawsze był jednym z najsilniejszych w ekipie. Obdarzony znakomitymi umiejętnościami wspinaczkowymi, entuzjazmem i chęcią do wspinania, a przy tym powszechnie lubiany i pożądany jako partner, na którym można było bezwzględnie polegać, angażował się chętnie w przedsięwzięcia najtrudniejsze i najambitniejsze, ale przez to dające minimalną szansę na sukces w postaci wejścia na szczyt.” (Aleksander Lwow, „Zwyciężyć znaczy przeżyć”, 1994)
Zdystansowany do gonitwy za sławą, stoicko przyjmujący rozczarowanie brakiem głośnego sukcesu, rozwijający swoje wnętrze człowiek, czerpiący radość z samego bycia w górach. To widoczne w jego opisach drogi do obozu bazowego, gdy przemierza szlak już kolejny raz, zauważa drobne zmiany, spotyka ludzi, przypomina sobie poprzednie przejście tą trasą. Przeciwieństwo kunktatorsko nastawionych aroganckich kolekcjonerów sukcesów, a może tylko ich wyobrażenia, jakie tworzą ci, co nie mają do czynienia z pewnym sposobem przeżywania życia. „Wiesz – mawiał – że prawdziwa wartość jest zawsze nie nagrodzona, po tym ją poznasz”*. Gorzka konstatacja.
Miał kiedyś taki sen: „Wnioskuję [że byłem na wierzchołku] ze słów pochwały, z gestów skierowanych do mnie, gratulacji, słów uznania… Więc gdy to słyszę, widzę twarze, gesty – ale chociaż tak bardzo staram się przypomnieć akcję – nie mogę. Siedzę gdzieś z boku, tam w środku gwar, podniesione głosy, twarze, a ja, cały zagubiony w sobie milczę obawiając się pytaniem zdradzić mój stan. – NIC NIE PAMIĘTAM!. Czyżby to była cena. Nie, nie, na Boga jedynego – NIE! Już unoszę się, wstaję, chcę wiedzieć, niech się w końcu ta męcząca (dla mnie) atmosfera wyjaśni, chcę pytać, wiedzieć (bo zdaje się, że P. nie wrócił) – powiedzcie…”
Dwie rzeczy zdają się tu kluczowe, by zrozumieć Falco, życie jego i działanie. Odpowiedzialność i pamięć. Jeśliby na szalach zważyć życie…u niego dwie sprawy ważyły najwięcej. Poczucie odpowiedzialności sprawiło, że jego życie spełniło się pod Everestem, na wyprawie, która jak wiele innych przedtem, nie przyniosła mu chwały wejścia na szczyt. Pamięć, skupienie się na obserwacji, skupienie w ogóle, staranne przeżywanie każdego dnia, każdej chwili, zniechęceń i monotonii trudnych chwil też.
Niech sam Falco powie:
„Chciałbym być w zgodzie z sobą, chciałbym zachować własną tożsamość, jak również nie chciałbym za nic odbierać jej innym. Wszak każdy jest jakąś tam całością, z czegoś wyszedł, dokądś zmierza. A przynajmniej – powinien zmierzać, bardzo powinien.”
Od siebie niewiele mam do dodania. Jeżeli zastanawiać się będziecie, dlaczego ludzie chodzą w góry, dlaczego te, w obiegowym mniemaniu samolubne i ze skłonnościami do robienia sobie krzywdy – po samobójstwo włącznie - istoty wybierają takie życie, zamiast siedzieć na dole, pielęgnować swoje nadciśnienie, budować kariery czy też roztkliwiać się nad swoim losem pod psem, sięgnijcie po teksty Falca; teksty pisane wieczorami w zimnym namiocie na wysokościach, od jakich bolałaby was tylko głowa. Przy świeczce, w śpiworze, z radością, że temperatura aż około zera, wiatr i śnieg odseparowane płachtą. Z kasetami, walkmanem i słuchawkami na uszach. „Bob Dylan i ołówek w rękę”.
Teksty, w których ważne jest na równi opowiadanie o przygodzie jaką jest zdobywanie najwyższych gór (może każdych?), jak i refleksje, co taki sposób bycia robi z człowiekiem, jak kształtuje kruchą białkową istotę bytowanie w trudach, jakich wymaga pierwotna przyroda. Zastanowienie na kształtem, jaki relacja ma mieć, nad tym jak przekazać pamięć przeżytych emocji. Oczywiście, jakość tekstu nie zależy od tego, gdzie powstał, w jakich warunkach, jakie wyrzeczenia podjęła osoba autora. Ale, jakość tekstu nie zyskuje przez wielkie mniemanie autora o sobie, przez nachalne wmawianie innym, że jest świetny, on jak i tekst.
Więc tekst: „zanurzony w ciepło śpiwora, tkwiąc jakby na pograniczu snu i jawy, poprzez nieustanny łomot wichury odnajduję To, co tak kiedyś, tam pod Lhotse, mnie urzekło. ‘Krążąca muzyka (bez końca i bez początku, przestrzennie płynąca na wszystkie strony świata – Wschód, Południe, Zachód, Północ – sitar, tabla, skrzypce, bębny, klawisze, flety peruwiańskie: siku, keńa, pimquillo; instrumenty perkusyjne, nawet dla akordeonu znalazło się miejsce… głosy niespodziane, skojarzenia bezprzytomne, dźwięki, obrazy, myśli, kolory…Ech, Ty Wielka Tajemnico, Magio, Ty Sztuko, Ty wszystko Zarazem. Tyle Muzyki! Po kres, po zakres, bezbrzeżnie – Baza pod Lhotse, 13.09.87 nocą). Tak i teraz – muzyka przemieszcza się, oddala i zbliża do mnie, przenika, przechodzi na drugą stronę, cichnie.”
I ostatnie zapiski przed wyruszeniem w drogę, która była kresem: „Jakoś ciężko mi, duszno. Szukam i szukam w sobie tego przekonania, tej iskry i co tu ukrywać – nie znajduję. Niczego już nie jestem pewien: ani pogody, ani drogi, ani partnera, ani…siebie. Gdzież to wszystko się zatraciło, rozpełzło w trakcie jakże ciężkiej pracy. I żeby chociaż satysfakcja. A tu ciągle jak po grudzie, Gdzieżeś, Gwiazdo moja…?
„Idę, teraz już na pewno po raz ostatni, lecz dokąd, dokąd idę – do końca nie wiem. Chciałbym wiedzieć, a nie wiem! Tak daleko i ten brak pewności. A może właśnie tak to już jest? Chociaż nie, to bym wiedział. Więc może to już pora…?”
Jest coś ważniejszego niż medialny szum wokół sukcesu - wejścia na szczyt, co czyni niestosownym ocenianie podejmujących takie trudy. Góry Falco są przeżyciem metafizycznym, wolnością przeżywania życia na swój sposób i swoją odpowiedzialność. Zawodowy alpinista wymyka się oczywistości zdefiniowania, okazuje się kontemplującym byt.
* Słowa Mirosława „Falco” Dąsala z książki Jego autorstwa „Każdemu jego Everest”, wyd. drugie poprawione i rozszerzone, At, Kraków 1996
Inne tematy w dziale Rozmaitości