niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
653
BLOG

osiemnaście (walkownia)

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Rozmaitości Obserwuj notkę 2

 

[akapit wycięty w ramach akcji okaleczania]

 

Walkownia. Pomieszczenie bez zimowej improwizacji żeleźnioka z rurą, chłodne jak nieogrzana sień kamienicy. Jednej - śnieżnej niezwyczajnie – zimy, chorobą do domu przytwierdzony, zazdrośnie śledziłem prace przy szeregu jam śnieżnych, jakie koledzy godzinami potem zamieszkiwali. Wyrzeźbionych w odgarniętym sprzed chlywików „białym świństwie”, przez dorosłych przeklętym za nadmiar swój.

 

Walkownia. W gorące dni chłodek dni słotnych, przechowany w cegle ścian. Pośrodku maszyna prosta, wielka skrzynia drewniana wypełniona dla uzyskania stosownego nacisku pokaźnymi kamieniami. Korba wielka a żeliwna, kształt jej drewnianej rączki wypolerowanej setkami rąk i godzin użycia nadal mam w dłoniach. Zębate przekładnie przekształcające włożoną siłę na przesuw skrzyni. Pod nią dwa wałki z litego drzewa utoczone, na nich nawinięte ciasno lniane maglowniki, w nich starannie rozłożone sztuki prania. Skrzynia sunie na tych wałkach, jak blok materiału do stawiania budowli jakich starożytnych, monotonnie. Skrzypi jej wielgachne pudło w pustym wnętrzu pomieszczenia.

 

Rzadko napotykało się tu innych klientów. Powszechność klachów w walkowni tylko przysłowiowa. Nie było wymiany wieści, opiniujących i wartościujących sądów, wyroków z sentencją potępienia, codziennych sądów ostatecznych. Możność sprawdzenia przez okno ostatnie w domowym szeregu powodowała, że wybierało się chwile zastoju w ruchu ręcznego magla. Utylitarność odwiedzin; w świecie pozbawionym udogodnień praca dnia długa, czas dostępny wystarczająco już mitrężony aprowizacyjną gimnastyką.

 

Rutyna wizyty: przynoszone w uginającej się pod ciężarem wiklinie kosza świeże pranie układało się na własnych maglownikach, skrapiało dla lepszej obróbki wodą z butelki, zawijało na wałek, wałek podkładało pod skrzynię, w pozycji serwisowej ustawioną. Wałki były trzy, gdy dwa w znoju niekończącym się poddawały się pokornie ciężarowi skrzyni, trzeci podlegał wymianie już uprasowanej zawartości na nową. Czasami wody w butelce brakowało, szło się przez podwórze do właścicielki zakładu po uzupełnienie po szyjkę. Zmiana klimatu – podwórze ociekające deszczem, gniotące upałem, szczypiące mrozem, nigdy nie buchające zapachem wiosny, bo szare od kurzu i węglowego pyłu.

 

Inicjacja fizycznego wysiłku, rozciąganie mięśniowych włókien w kieracie obrotów korby. Duma, że prawie jak dorośli, a jednocześnie zawstydzenie, że ciągle trzeba obie ręce zaprzęgać, a oni swobodnie od niechcenia jedną kręcą.

 

Rytuał płacenia: praktyka uczciwości. Pod koniec seansu, kiedy pod ciężarem kamieni w skrzyni popękało już kilka serc guzików, kiedy kosz napełnił się starannie uprasowaną zawartością, szło się przez to podwórze ponownie, w sień i na górę: drewniane stopnice na ażurze metalowej konstrukcji nośnej. Mówiło się właścicielce w nieodmiennie niebieskim fartuchu, ile wałków było, uiszczało należność. Pokusa, słabsza za każdym razem, by należność pomniejszyć, by ta złotówka lub jej połówka w kieszeni została. Właścicielka, za dobrą monetę informację biorąc, wyciągała z metalowej puszki cukierka toffi w woskowanym papierku, swoisty bakszysz.

 

Nikt nie stał nad człowiekiem, nie obowiązywał żaden monitoring, karta odbijana, kołowrotek licznika, homologowany przepływomierz. Zaufanie, siła parytetu; obowiązująca waluta, jedyna mocna. W czasach, gdy transakcje rozliczało się biletami narodowego banku, najważniejsze zaś, w ostateczności, wielokrotnie od nich silniejszymi bonami towarowymi do zakupu w wewnętrznym eksporcie. Waluta pewna, nie jak ta z czasów, gdy miliony a potem miliardy marek niemieckich, tudzież polskich, pędziły galopem do utraty wartości. Waluta zaufania, inflacji zero-jedynkowej podlegająca. Zaufanie, niebieskie oczy, niebieski fartuch maglowej.

 

W drugim rogu tego przejściowego podwórza, w podobnych rozmiarów budyneczku, rezydował fryzjer. Gdy przechodziło się obok, przejściem dla wtajemniczonych, słychać było gwar politycznych dyskusji, klienci przeglądali płachty gazet, rozchodził się zapach mieszanego z wodą mydła, drobna postać golibrody pochylała się nad skórzanym pasem przypiętym do oparcia fotela, na którym siedział klient. Niezwykła zręczność ostrzenia brzytwy, zamieniona w rutynę spokojną. Fryzjer gładził potem tą brzytwą golone brody i karki, ufnie nadstawiane. Nie zrobił nikomu nic złego. Odszedł z własnej woli i ręki, w swoim mieszkaniu z oknami na podwórze i swój skromny zakład. 

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Rozmaitości