Siedziałem w tej ni to kawiarni, ni to barze szybkiej obsługi, kolejne grupy i pojedynczy odwiedzający wchodzili, zaglądali do wózka w nadziei złapania jakiejś równowagi, odzyskania chociaż odrobiny nadziei po pobycie w miejscu egzekucji Człowieka, miejscu przeróbki ludzi na surowce niejako wtórne, mogące się przydać obciążonej szaloną wojną gospodarce. To, co widzieli dopiero co, zostawiało w nich znamię, którego palące znaczenie będzie dopiero w nich pęcznieć i ogromnieć; bo dotknęli okropnej szramy, która naznaczyła tę ziemię na długo. Próby wydobycia owego znaczenia: Borowski, Nałkowska, uświadamiały, że język, literatura, są bezradne jak przebierający nóżkami niemowlak.
Takiego niemowlaka, nadziei nowego życia, atawizmem wiedzeni szukali - po wizycie w muzeum oświęcimskim - ludzie, co przychodzili na herbatę, kawę, coś do zjedzenia. Kolejne autokary zajeżdżały na wielki parking, program wycieczek obejmował wizytę w muzeum uśmiercania człowieka, przed wyruszeniem na dalsze zwiedzanie ludzie posilali się.
Wózek, do którego zaglądali zwiedzający stał w kącie, piłem już kolejną herbatę, wycieczka, na którą czekałem ciągle nie zajeżdżała na parking autokarem, w którego czeluści miał zniknąć dziecięcy wózek, uwalniając mnie wreszcie od czekania, które w miarę upływu godzin nabierało cech niespiesznej chińskiej tortury.
Misja, z jaką pojechałem z dziecięcym wózkiem pod muzeum obozu zagłady była tyleż prosta, co w swym merkantylnym wymiarze oczywista: wózek, z pewną zawartością miał odebrać kierowca autokaru, umieścić w bagażowym luku, wywieźć do kraju przeznaczenia, dzięki czemu pewne młode małżeństwo przyoszczędzi trochę, a przecież wydatki przy ledwo urodzonym dziecku są niebagatelne.
Więc – zgodnie z zamówieniem - nabyłem wózek, dobrze resorowany, wygodny i sprawdzony, z drugiej ręki i za rozsądną sumę, wsiadłem z nim do pociągu, przepchałem ze stacji w Oświęcimiu pod muzeum, przybyłem na czas w ten ponury jesienny dzień w smutnym środkowoeuropejskim kraju drugiej połowy osiemdziesiątych lat.
Ustalona godzina dawno już upłynęła, zainteresowanie zawartością dziecięcego wózka, stojącego w kącie, nieodmiennie przejawiane przez odwiedzających barek. Można już było estymować, mając odpowiednią ilość „respondentów”, wręcz weryfikować dawało się robocze hipotezy, ile osób z grupy, jaka zjawiła się w drzwiach podejdzie i zajrzy.
Bo zaglądali, w nadziei, że nie zobaczą już dziś więcej pukli obciętych włosów, stert dziecięcych zabawek, bucików niepotrzebnych już zesztywniałym nóżkom, małych walizek spakowanych na ostatnią drogę. Że zobaczą możliwość kontynuacji życia, za progiem muzeum zorganizowanej śmierci, metodycznej, skalkulowanej co do kosztów i uzysku.
Zaglądali i osłupiali napotykali pudło odkurzacza, który też miał na wycug zagranicą pojechać.
Zaczynało zmierzchać, wycieczek ubywało, powodzenie misji przed oświęcimską bramą stawało się coraz bardziej iluzoryczne. Czułem się jakby performerem mimo woli, wciągniętym w daleki odprysk surrealnych akcji, odległym w czasie i przestrzeni od pierwszych działań polegających na nieoczekiwanym zestawianiu. Ostatecznie dziecięcy wózek z odkurzaczem zamiast niemowlęcia w środku odjechał, najpierw ulicami miasteczka, potem pociągiem.
Autokar zaś wchłonął go jednak w swoje trzewia jeszcze tego samego dnia i to przed moim domem. Awaria po drodze spowodowała konieczność długiego nieplanowanego postoju, naprawa powiodła się ostatecznie, jednak punkt programu wycieczki o nazwie Auschwitz został z konieczności pominięty. Uczestnicy ekskursji w tzw. międzyczasie zapoznali się dosyć szczegółowo z atrakcyjną dla nich cenowo i szeroką jak na ówczesne siermiężne realia ofertą baru restauracji, w której czekali na możliwość kontynuacji podróży. Usatysfakcjonowani w pełni skorzystaniem z owej oferty, uwolnieni od stresu zwiedzania obozu, pospali się wkrótce po wyruszeniu. Pomny swej misji kierowca, korzystając z tego i otumaniającej ciemności, zajechał po depozyt, jaki - dobrotisko - podjął się dostarczyć.
Inne tematy w dziale Rozmaitości