niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
688
BLOG

1981. Poznań. Barańczak

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Społeczeństwo Obserwuj notkę 12

Poznań 1981, lato. To się nazywało Summer School of English i było obowiązkową praktyką dla studentów anglistyki. Zaciąg z większości uczelni w Polsce. Mieszkaliśmy we czterech: „Tratwa”, Kubuś, Zbyszek no i ja, z widokiem na sklep spożywczy i osiedle za akademikami. Widok strategiczny, wiadomo było, kiedy ruszać na „polowanie”, interesowało nas piwo no i wódka, jeśli była. Zbyszek Białas, co znany jest ze swej książki „Korzeniec”, bardziej niż z uniwersyteckiej kariery, też z nami po to piwo chodził (to kąsek dla „tropicieli”, co szukają tu sensacji dla swoich merkantylnych celów). Raz udało się cały plecak nabyć, cóż, rozszedł się przed północą.

Mieliśmy hopla na punkcie języka. „Tratwa” gadał w nim nawet sam ze sobą, jak nie miał z kim. Byliśmy głodni żywego języka, nawieźli nam tu trochę Amerykanów i Anglików, to gadaliśmy z nimi ile wlezie. Tylko Kubuś nie wytrzymywał naszego tempa życia i z czasem polegiwał coraz częściej i dłużej na swoim wyrku. Dziewczyny miały nas w nosie, gadały z zachodnimi cudeńkami po swojemu, po wieczornych dyskotekach, na których królowało Labelle z „Lady Marmalade”, cały French jaki był potrzebny:  Voulez-vous coucher avec moi (ce soir)?

Nas cieszył półkrwi Indianin, co przynosił na zajęcia płyty z amerykańskim folkiem i bluesem. Raz przyniósł to słynne nagranie Casha z San Quentin, z hałasem więźniów, piciem brunatnej wody, jaką im dawano. Zostało we mnie. Zostały i inne zajęcia, na które się zapisałem, z tłumaczenia poezji. Chcieliśmy robić to, co niesłuszne, porwaliśmy się na teksty Barańczaka, gdzieś z powielacza zdobyte. Gryźliśmy tę jego poezję, rozbieraliśmy na sensy poszczególne wersy, dwóch prowadzących zajęcia Anglików wciągnął bez reszty ten nierówny pojedynek. Buńczuczni byliśmy, nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, jak nikłe mieliśmy z Barańczakiem szanse.

Miasto było barańczakowe, przez te kolejki, przez pamięć październikowych wypadków (opowiadał mi o nich już dawno dziadek, naoczny ich świadek, jak powiem, że był w Poznaniu służbowo, to nawymyślają od ubeków, kto by tam się przejmował takim drobiazgiem, że pojechał z huty do Cegielskiego w zawodowych sprawach), przez to, że „cały świat czeka/ na ciebie tą poczekalnią, twarzą tego człowieka,/ który zasnął nad stołem z rozlaną kałużą piwa/ nieogolony i zmięty; przed tobą całe i obce/ życie”. Mokre wieczorne tramwajowe tory pachniały letnią wilgocią i barańczakowymi frazami, zrobionymi z nędzy PRL-lowskiej rzeczywistości.

One były naszym fragmentem wszechświata, tą jego drobiną czasu, w której przyszło nam żyć. Świata prawdziwszego niż Winogrady, czy senny mieszczański Poznań, jaki jawił się na wizytach u rodziny ciotki, podejmowanych wysiłkach oswojenia.

Czasami próbowaliśmy zwiedzać miasto, cóż, na Ostrów Tumski dobrnęliśmy chyba raz, zwykle - niczym Wieniczka Jerofiejew na Kurski „wakzał” – docieraliśmy po krótkich turystycznych konwulsjach do miodosytni „u Rajców”. Tam bawiliśmy się językami, wymyślaliśmy dziwolągi w rodzaju „Roosveltego”, opowiadaliśmy nasz świat nie naszym językiem, tym, co chcieli słuchać a nie tylko korzystać z dziewczyńskich ciał.

Po jakimś filmowym wieczorze w naszym pokoju pojawił się na pogaduszki konsul USA, w towarzystwie Jasia Wędrowniczka. Kubuś tylko stęknął i odwrócił się do ściany. „One quick shot” przytomnie rzucone uratowało sprawę. Konsul zniknął, napoczęty Jaś pozostał. Baby potem próbowały go odbić, ale cały smaczek zachowaliśmy dla siebie.

W powrotnym pociągu chłopaki z „wiary Lecha” co paręnaście minut przebiegali wzdłuż składu, otwierali przedziały z jakże dzielnym i słusznym okrzykiem „dezynfekcja”. Antycypowali chyba cosik.

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo