niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
484
BLOG

"captain my captain" czyli jak przestałem być nauczycielem

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Edukacja Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Najpierw, jak zacząłem. Stan wojenny jeszcze trwał chyba, albo był zawieszony. Studia prawie skończyłem, praca magisterska w trakcie, ale Pan Promotor wyjechał na stypendium, więc poprosiłem dziekana o możliwość przedłużenia statusu studenta. Nie zgodził się, więc musiałem roboty szukać, by mieć pieczątkę o zatrudnieniu w dowodzie i możliwość otrzymywania „kart zaopatrzenia” czyli tzw. kartek na żywność (takoż buty i inne dobra reglamentowane).
Liceum w mieście węgla i stali. Półtora etatu albo trochę mniej nadgodzin i wychowawstwo. Wziąłem to pierwsze. Uczniów gdzieś 120 osób, wszystkim starałem się mówić po imieniu.
Klasa maturalna – ludzie o kilka lat ode mnie młodsi ledwie, gdy ze względu na absencję prowadzę obie grupy jednocześnie mam 40 osób w klasie i brakuje krzeseł.
Przed pierwszą wypłatą ma miejsce włamanie do pokoju nauczycielskiego. Kradną mi torbę z mikrofonem, który miałem oddać kuzynowi oraz książkami, jakie miałem zwrócić do biblioteki. Dodatkowa motywacja do pracy, by było z czego oddać.
Wolę spędzać czas na korytarzach w trakcie przerw, nie tylko gdy mam tzw. „dyżur”, jakoś mało mnie kręci miałka i plotkarska atmosfera pokoju nauczycielskiego, a chemiczka z regularnością wahadła wypalająca po papierosie na każdej przerwie (a na dużej dwa) wręcz przygnębia.
Roczna batalia o przyznanie tzw. „dodatku na zagospodarowanie” (bo czepiali się, że wcześniej pracowałem na kursach i się nie należy).
Prowadzę kółko zainteresowań, robimy teksty mało prawomyślne. Przynoszą punkowe teksty, swoją poezję, której nie pokażą profesorce od polskiego. Bywam na koncertach zagranicznych kapel, gadam z ćwiekowanymi wykonawcami.
Zostaję opiekunem harcerzy, z nimi robimy trochę „podziemne” harcerstwo oparte na starych zasadach, pod fasadą oficjalnego. Jeżdżę z nimi na obozy jako opiekun, tłukę się rowerem po wertepach po zaopatrzenie, zgłoszony obóz ma prawo do przydziału mięsa i innych deficytowych wiktuałów, potem te przydziały trzeba próbować realizować w miasteczkach, gdzie niedobór wszystkiego. Wieczorami mówię gawędy przy ognisku (niedawno się dowiedziałem, że niektóre pamiętają do dziś).
Mam propozycję wstąpienia do rządzącej partii, co bardziej obrotni koledzy już mają legitymacje…
Odchodzi na emeryturę dyrektor, uczący „mojego” przedmiotu. Kończy się czas bycia docenianym ze względów merytorycznych. Następuje po nim mały człowieczek o mentalności czekisty. Nie zwraca się już do mnie per „panie Adamie”. Mówi po nazwisku, poprzedzając epitetem „kolego”.
„Kolego, coście to za gazetkę o Chrystusie zrobili w sali?” „To o Bożym Narodzeniu, panie dyrektorze, to po angielsku Christmas.”
Bycie nauczycielem w mieście węgla i stali to obciach. Czas książeczek „G” i specjalnych sklepów dla górników. Od jednego z nich kupuję, po znacznie wyższej cenie, gramofon z takiego sklepu (o dobrych parametrach technicznych, mam do dziś), za kilka moich pensji.
Codziennie dojeżdżam tramwajem ok. 45 minut w jedną stronę. Szydercze spojrzenia na faceta z wiązankami kwiatów w dzień nauczyciela czy z okazji zakończenia roku, bezcenne. Cenne są męskie oczy ze swoistym makijażem od miału węglowego, taki mężczyzna zapewni godny byt.
Popularność w mieście zyskuje tzw. „elektronik”, czyli technikum o tym profilu. Coraz mniej inteligentnej i chłonnej wiedzy młodzieży. Córki tuzów ciężkiego przemysłu, wymalowane lale, które się „tego” nie będą uczyć, bo im się przecież nie przyda.
Przed którąś radą pedagogiczną idę na piwo do kuflolotu. Konstatuję, że za równowartość wynagrodzenia za lekcję stać mnie na dwa takie piwa.
Lata osiemdziesiąte chylą się w drugą połowę. Miasto węgla i stali kapcanieje, kolorowe rubiny zajmują wieczory, dają zachodnie seriale. Czasem zawali się jakiś budynek, bo eksploatacja filara ochronnego pod miastem robi swoje.
Od dłuższego czasu mam „godziny” na wydziale psychologii, nadzieje na etat tam marne, bo kobietom na wychowawczym trzymają te etaty. Razem z kursami popołudniowymi pracuję czasem po 10 godzin dziennie.
Występuję do prezydenta miasta o pomoc w kwestii mieszkaniowej. Wstyd mi już mieszkać u rodziców, życie chciałbym sobie ułożyć. Ostatecznie ląduję u Pana Wojewody, który ustami swego rzecznika oznajmia, że innym bardziej się należy.
Jest etat na uczelni o innym profilu, składam tzw. papiery, odchodzę od września.
Przewodniczący podstawowej organizacji partyjnej (POP) pisze mi opinię: „z podstawowych obowiązków wywiązuje się”.
Na koniec roku ogłaszają w auli zmiany w składzie grona pedagogicznego. Gdy pada moje nazwisko, spontaniczne, długie i rzęsiste oklaski. Oczy mi się pocą, jak mówiła Nel.

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo