To było zdarzenie równie tragiczne jak nieprawdopodobne. Śmierć przy kei. W wodzie tak płytkiej, że można tam stać z głową ponad powierzchnią. Dotknęło minie osobiście, bo zginął kolega, członek mojego klubu...
Bezwietrzna pogoda, słoneczko, jachcik z trzema żeglarzami podszedł na silniku do pomostu. Koniec weekendu na wodzie. Jeden cumuje, drugi pakuje rzeczy w kabinie a trzeci, armator, ten, który siedział za sterem, w kokpicie.... No właśnie, nikt nie wie co robił, bo nikt nie tego widział. Może coś klarował, zamykał dopływ paliwa do silnika, szykował cumkę?
Żeglarz na kei skończył cumować, odwraca się, ale nikogo na jachcie nie widzi. Pewnie wszedł do kabiny - myśli. Wychodzi niej kolega. Zamieniają kilka słów. I wtedy orientują się, że przecież jednego nie ma, ani na łódce, ani w kabinie, ani na pomoście! Zaczynają krzyczeć, skoczyli do wody, nurkują na ślepo w mętnej wodzie - nic!
Dzwonią do pobliskiego WOPRu, ci za chwilę już są, przyjeżdżają tez strażacy. Szukają pod wodą... aż w końcu znajdują nieszczęśnika martwego, był pod kadłubem sąsiedniej łódki. Na głowie widać ranę. Musiał uderzyć się w coś spadając, w wodzie był już nieprzytomny...
Pływam już ze trzydzieści lat, rok w rok, po śródlądziu i po Bałtyku. Muszę przyznać, że w opisywanych okolicznościach NIGDY nie miałem na sobie kamizelki, ani nawet nie pomyślałem, ze jest sens ją zakładać. I pewnie tak zostanie, bo w końcu myślę sobie, ze to był przypadek jeden na milion. A może jeszcze mniej prawdopodobny. Mnie to nie może spotkać.
Ten tekst nie jest nieudolną reklamą kamizelek asekuracyjnych. To się zdarzyło naprawdę.
Inne tematy w dziale Rozmaitości