Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
841
BLOG

Zaczarowane organki

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Kultura Obserwuj notkę 2

Przy ulicy Zawodzie nr 8 stoi stary drewniany dom. Nikt dokładnie nie wie ile ma lat, ale na pewno dużo więcej niż sto. Należał w XIX wieku do rodziny Borzuchowskich, później przez dziesięciolecia stanowił własność Soliwodzkich, a ze 30 lat temu do spółki z nimi w tej majętności przystąpili także Jezierscy. Precyzyjniejsze zrekonstruowanie historii owego domostwa jest niezwykle trudne. Ostatnia uwaga odnosi się zresztą do dziejów Przasnysza w skali mikro.

Poznanie losów poszczególnych domów, ulic, czy dzielnic jest niezwykle trudne, prawie niemożliwe z tego choćby względu, że zaraz po zakończeniu działań wojennych, czyli w styczniu 1945 roku została zniszczona przasnyska hipoteka. W dwustuletnie akta notarialne zawijano wówczas śledzie, księgami hipotecznymi ogrzewano szkolne pomieszczenia i wypiekano nimi chleb w piekarniach, a z okładek, w które oprawione były dokumenty, choć udało im się przetrwać dwie wielkie wojny światowe, wyrabiano daszki do czapek. Nie sposób już dziś stwierdzić, kto odpowiada za ten kataklizm świadomie i z głupoty zarazem uczyniony na podstawowych źródłach do materialnej historii naszego miasta i powiatu. Nie słyszałem też o jednym choćby przypadku protestu i niezgody na te haniebne poczynania.

Imię zaprawione goryczą
Stary dom na ulicy Zawodzie trzymał się do niedawna, przynajmniej na oko, wcale nieźle. Zadziwiające było dla mnie to, iż jego dach w połowie z blachy, a w połowie z dachówki przetrwał prawie 70, a może i więcej lat. Widać go wyraźnie na jednej z pocztówek wydanych podczas okupacji niemieckiej i dedykowanych jakże pięknej wówczas kępie - co prawda wtedy „Nur für Deutsche".

Ale domy umierają podobnie jak i ludzie. Ten na Zawodziu, starzejący się powoli i jakby z godnością, został kilka miesięcy temu dotknięty, jak to mówią Francuzi, strzałem starości. Załamała się część budynku pokryta dachówką, druga połowa pozostaje nadal pod blachą, ale i tak nikt nie odważył się tutaj od dłuższego już czasu mieszkać. Ile jeszcze potrwa agonia domostwa, trudno przewidzieć. Większość dawnych jego lokatorów żegnała się z tym światem w sposób niejako naturalny - z powodu starości, a pewnie i chorób. Odmienny, bo tragiczny był natomiast los jednej z jego mieszkanek, a także bliskich jej osób. Była to Myndla Grzyb. W Przasnyszu pamięta ją już teraz chyba tylko Wincenty Soliwodzki, który 79 lat temu przyszedł na świat w walącym się teraz budynku na Zawodziu.
- W części domu należącej do mojego stryja Mariana Soliwodzkiego mieszkała przed wojną Żydówka, wdowa z takim Żydziakiem. Ona piełła u stryja buraki. Biedowała - wspomina pan Wincenty, dziś mieszkaniec Osiedla Orlika.

Imię Myndla, pochodzi od żydowskiego słowa mindel, to znaczy ‘gorzki'. W przypadku Myndli Grzyb to imię zaprawiło goryczą całe jej życie - nomen omen, jak mawiali starożytni Rzymianie, wierząc, iż w imieniu człowieka ukryty jest jego los. Myndla z domu Flato urodziła się w Przasnyszu w 1881 roku. Zapewne ok. 1900 roku wyszła za mąż za Szmuela Grzyba, najprawdopodobniej 3 lata od niej starszego i też urodzonego chyba w Przasnyszu. Wiadomo, iż mieli kilkoro dzieci. Znane są imiona dwóch synów: Leibla i Fajwla (Feliksa) urodzonego w 1917 roku oraz dwu córek: Broni i Chaji (Heleny). Ale ta lista nie jest z pewnością kompletna.

W 1923 roku Szmuel Grzyb, który zajmował się handlem domokrążnym sprzedając po wsiach różne towary, został wraz ze swoim szwagrem o nazwisku Wicher zamordowany przez polskiego kontrahenta Mystkowskiego. Działo się to najprawdopodobniej w okolicach Makowa Mazowieckiego. Los Myndli Grzyb i jej najmłodszych dzieci Chaji i Fajwla znalazł się na zakręcie. Kobiecie tej było zapewne bardzo ciężko, skoro zdecydowała się na oddanie dwójki swoich dzieci do Domu Sierot na ulicy Krochmalnej w Warszawie. Sierociniec ten prowadził Janusz Korczak.

Wcześniej Szmulowi i Myndli Grzybom nie układało się chyba najgorzej. Ich córka Bronia miała bardzo dobry słuch i ukończyła szkołę muzyczną. Uczyła potem gry na fortepianie w Warszawie. Wyszła na początku lat 20. za mąż za makowianina Leibla Gogola. W 1925 roku Broni i Leibowi urodził się syn, który otrzymał imię Szmuel, po tragicznie zmarłym dziadku. Niestety niebawem umiera Bronia Gogol. Jej mąż podejrzewany przez policję o przynależność do partii komunistycznej, ucieka przed więzieniem... na Kubę. Mały Szmuel zostaje sam i trafia do Przasnysza do babki Myndli. Ma ona już jednak przetarty szlak na Krochmalną. Umieszcza swojego wnuka w sierocińcu Korczaka, gdzie jest już wszakże dwójka jej dzieci: Helena i Felek.

Wierny Felek
W Domu Sierot okazało się, iż Felek Grzyb jest bardzo uzdolniony, więc Korczak wysłał go na naukę poza internatem. Chłopak uczył się w szkole rzemieślniczej. Potem został radiotechnikiem i pracował w wytwórni radioodbiorników Okonia. Mieszkał nadal w Domu Sierot i pomagał swojemu wychowawcy i mistrzowi. Współpracował także z „Małym Przeglądem" - pismem dla dzieci, wydawanym przez Starego Doktora. Tuż przed wybuchem wojny Felek ożenił się. Jego żona - Blumka (Balbina) już w getcie urodziła dziecko.

Niedawno w jednej z gazet amerykańskich pojawił się reportaż o ostatnich żyjących ludziach, którzy pamiętają Janusza Korczaka. Jedną z takich osób, do których dotarł amerykański dziennikarz jest Szlomo Nadel z Izraela. Odszukałem go, bo byłem bardzo ciekaw, czy spotkał się w Domu Sierot na Krochmalnej z Felkiem Grzybem, albo Szmuelem Gogolem.
- Doskonale pamiętam Felka Grzyba - mówił mi w długiej telefonicznej rozmowie dziś już 85-letni Szlomo Nadel - Felek był moim pierwszym opiekunem, gdy trafiłem do sierocińca. On oprowadzał mnie po nim, wszystko mi objaśniał. Jemu zawdzięczam, że zostałem fotografem, bo robienie zdjęć stało się po wojnie moim zawodem. Zacząłem fotografować już na Krochmalnej, gdzie ktoś w prezencie zostawił dwa aparaty. Zrobiłem także zdjęcie Felkowi i jego żonie. Fotografie te cudem ocalały razem ze mną.

Felek Grzyb podobnie jak i Janusz Korczak mogli opuścić potajemnie getto i ukryć się po aryjskiej stronie. Nie uczynili jednak tego. Wiemy jak potoczyły się dalsze losy autora „Króla Maciusia Pierwszego" i bliskich mu osób. „Widzimy ich - pisze o tragicznej drodze na Umschlagplatz w dniu 5 sierpnia 1942 roku znana pisarka Hanna Mortkowicz-Olczakowa - wciąż jeszcze idących godnie, powoli i spokojnie, najbliższych Doktorowi, sekundujących mu do końca w ostatniej warcie, na gorzkiej, straconej reducie getta: Stefanię Wilczyńską, starego Pana Henryka - wieloletniego buchaltera Domu, Feliksa i Balbinę Grzybów."

W Księdze Pamięci Gminy Przasnysz, która ukazała się w Tel Awiwie w 1974 roku jej redaktor Szlomo Bachrach (dziełem jego dziadka jest zegar na dzwonnicy kościoła w przasnyskiej parafii pw. Św. Wojciecha) wspomina o Felku, w szkicu „Razem z Januszem Korczakiem na ostatniej drodze". Bachrach opierając się na relacji pedagoga Josefa Arnona - współpracownika Korczaka, dawnego wychowawcy Felka Grzyba - podaje, że kiedy Stary Doktor wszedł razem z dziećmi i współpracownikami do towarowego wagonu, którym zawieziono ich na śmierć - trzymał na ręku dziecko Felka i Blumci Grzybów. Janusz Korczak w swoich ostatnich, dramatycznych zapiskach, które przetrwały wojnę, nazywa Fajwla Grzyba "wiernym Felkiem", który pomagał mu w pracy pedagogicznej, ostrzył ołówki i gotów był na każde wezwanie.

Ścieżka pamięci
W sierocińcu Korczaka obowiązywał niecodzienny zwyczaj: kiedy dziecku wypadał ząbek, Stary Doktor zapisywał na konto jego dotychczasowego właściciela 50 groszy. Gdy Szmuel Gogol pozbył się w naturalny sposób pierwszego garnituru uzębienia i obchodził 14-te urodziny (było to 14 września 1939 roku), zebrała mu się pewna sumka pieniędzy. Mały Szmuel marzył od dawna o ustnej harmonijce. Po raz pierwszy usłyszał ten instrument, gdy jakaś uliczna kapela krążyła po warszawskich podwórkach. No i otrzymał go od Korczaka, który oczywiście nie mógł wiedzieć, iż przy pomocy tych organek uratuje życie swojemu wychowankowi. Gogol, który muzyczne zdolności odziedziczył po matce, szybko nauczył się grać. Gdy Niemcy zajęli stolicę, trafił wraz z całym sierocińcem do getta. Warunki życia pogarszały się tam z dnia na dzień. Ludzie umierali z głodu na ulicach. Wiedziona niezwykłym instynktem babka Myndla Grzyb przyjechała z Przasnysza, aby ratować wnuka. Wyprowadziła go poza mury Dzielnicy Zamkniętej. Niedługo jednak cieszyli się wolnością. Oboje trafili niebawem do getta w Makowie Mazowieckim, a stamtąd do Auschwitz.

Tam za kawałek chleba Szmuel odkupił od współwięźnia ustną harmonijkę. Gdy kiedyś grał na niej, usłyszał go jeden z SS-manów i przydzielił Szmuela do słynnej obozowej orkiestry, która koncertowała w pobliżu komór gazowych, bo zgodnie z niemieckim planem muzyka miała oszukać i uśpić czujność setek tysięcy ofiar, które prowadzono tamtędy na śmierć. Szmuel widział tych ludzi. Dostrzegał wśród nich także bliskie sobie osoby. Nie mógł patrzeć na niekończący się taniec śmierci, więc gdy grał, zamykał oczy.

Organki Gogola były doprawdy zaczarowane. Uratowały mu życie. Kiedy po wojnie ich właściciel znalazł się w Izraelu, zorganizował jedyny w swoim rodzaju zespół dziecięcy, w którym wszyscy grają na harmonijkach ustnych. W roku 1991 przyjechał wraz ze swoim ansamblem do Polski. Podczas tej niezwykłej eskapady Gogolowi i jego orkiestrze towarzyszyła ekipa filmowa. Nakręcono wówczas film „Ścieżka pamięci". Gogol odwiedził dawny sierociniec przy ul. Krochmalnej, gdzie obecnie również znajduje się dom dziecka, potem Maków Mazowiecki, gdzie mieszkała rodzina jego ojca, a także gdzie Niemcy urządzili getto, do którego trafił wraz z babką.

Są także w „Ścieżce pamięci" migawki z Przasnysza, miasta jego babki, dziadka, matki, wuja Leibla, który miał zakład fryzjerski w Rynku. Gogol szukał tutaj śladów swojego dzieciństwa. To niezwykłe, ale odnalazł dom na Zawodziu, w którym mieszkała babcia, gdzie ją odwiedzał, kiedy był w Domu Sierot u Korczaka. Film kończy się niezwykłą sekwencją: wirtuoz organek i jego zespół grają na tle ruin obozowego krematorium. Ludzie z ekipy filmowej - jak opowiadał mi później Szmuel Gogol - nie mogli kręcić tej sceny. Płakali ze wzruszenia. A wychowanek Korczaka grał, jak zwykł to był kiedyś czynić - z zamkniętymi oczyma.
Gogol wybrał się do Polski również w 1992 roku i chciał być także na obchodach 50. rocznicy powstania w getcie warszawskim w roku następnym. Nie zdążył. Zmarł wkrótce po powrocie do Izraela z ostatniej wizyty w kraju swojego dzieciństwa. Mówiono, iż nie udźwignął smutku, który towarzyszył mu w podróży do miejsc, jakie przypominały mu tragiczną przeszłość.

***
Myndla Grzyb po pobycie w getcie makowskim wraz z wnukiem Szmuelem i zapewne innymi członkami swojej rodziny oraz wszystkimi osadzonymi tam Żydami została w listopadzie 1942 roku przetransportowana do getta w Mławie, a stamtąd do Auschwitz. Na obozowej rampie 61-letnia Myndla z Zawodzia oraz jej 17-letni wnuk Szmuel przeżyli najtrudniejsze z pewnością chwile w swoim życiu: selekcję i rozstanie na zawsze.
Dom na Zawodziu umiera powoli. Miał więcej szczęścia niż jego dawna mieszkanka Myndla Grzyb i jej syn Felek, synowa Balbina i wnuczek, którego imienia nigdy nie poznamy. Ale tędy wracał do życia i tu znalazł schronienie po ucieczce z getta warszawskiego inny wnuk Myndli, Szmuel i może właśnie jego także zapamiętał Wincenty Soliwodzki, kiedy mówił o wdowie-Żydówce, która kiedyś mieszkała tam, gdzie on sam się urodził.

 

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura