Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
1228
BLOG

O sztuce podkuwania i uwodzenia

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Kultura Obserwuj notkę 3

W ubiegłym tygodniu wybrałem się pieszo w odległe, zachodnie rejony ulicy Piłsudskiego. Minąłem skrzyżowanie z Szosą Ciechanowską i idąc nadal prosto znalazłem się na tym odcinku marszałkowskiego traktu, który od wspomnianego rozjazdu nazywano niegdyś oficjalnie i bardzo zresztą logicznie - Szosą Mławską. Kiedy znalazłem się u podnóża małego pagórka, na który wznosi się droga, usłyszałem metaliczne dźwięki wydobywające się z niewielkiego budynku usytuowanego niedaleko chodnika. Przemknęło mi przez myśl, że to przecież kuźnia pana Strzeszewskiego, którego imię Kazimierz swojsko kiedyś przekręcono (bo nie wypadało nie mieć przezwiska) na Kaziętego. Dawno już sądziłem, że jego warsztat od lat pozostaje nieczynny i nieużywany. Widnieje na nim jeszcze co prawda tabliczka z rzucającym się w oczy dużym, ponadwymiarowym U włączonym do napisu: „Usługi Kowalskie - K. Strzeszewski".

Czas się zapętlił

Wszedłem do środka. Mroczne wnętrze, osmolone sadzą ściany. Przy kowadle stał pan Kazimierz i jak w transie walił dużym, pewnie co najmniej pięciokilogramowym młotem w rozgrzane do czerwoności, na żarzącym się z tyłu palenisku, końcówki płaskownika. Owijał je pieczołowicie tymi uderzeniami wokół okrągłego metalowego pręta. Formował wielgachne zawiasy. Zastałem małego, filigranowego mężczyznę przy czynności, którą od wieków, może nawet tysiącleci wykonują kowale. Kuźnia pana Kazimierza pewnie niewiele się różni od warsztatu średniowiecznego kuźnika, bo tak w staropolszczyźnie nazywano kowala: młot, kowadło, kleszcze i palenisko. Ten ostatni kowalski atrybut już zmodernizowano. Ognia nie roznieca teraz miech kowalski, ale elektryczny nawiew, a węgiel drzewny zastąpił koks.

Oto o krok od ruchliwej szosy czas jakby się zapętlił. Byłem w innej epoce. Fascynujące, bo osoby z mojego pokolenia i starsze mają szczególną, wyjątkową okazję: sięgają swoją pamięcią i doświadczeniem do takich fragmentów rzeczywistości, które trwały do czasów naszego dzieciństwa właściwie niezmienne od stuleci. Myślałem o średniowiecznej kuźni Kazimierza Strzeszewskiego, kiedy wieczorem w ostatnią sobotę oglądałem w telewizji galę tegorocznego finału konkursu Przedsiębiorca Roku "Entrepreneur of the Year" firmy Ernst & Young. 4 lata temu w gronie najlepszych polskich menedżerów nagrodzonych w tym bardzo prestiżowym dla rodzimego biznesu rankingu znalazł się przasnyszanin Zbigniew Sosnowski, twórca Krossa, rowerowego potentata. Podczas tegorocznego rozdania podobnych wyróżnień z udziałem dużego grona osób, które decydują o przyszłości polskiej gospodarki, prezes Krossa, a także od niedawna firmy developerskiej Novdom wręczał jeden z dyplomów.

Niezwykłe: pan Kazimierz i pan Zbigniew - współcześni mieszkańcy Przasnysza, każdy z nich na swój sposób zafascynowany tym co robi. Jednemu z nich wystarcza komplet narzędzi rodem z wieków średnich i nic się już tu nie zmieni, drugi niebawem sięgnie po urządzenia, których jeszcze nie ma, bo nikt ich do tej pory nie wymyślił, ale prędzej czy później ktoś to będzie musiał zrobić, gdy pojawi się taka potrzeba.

O przasnyskich kowalach mało wiele

Kowalstwo to była przez wieki profesja, dzięki której świat jakoś się kręcił - wozy musiały być okute, a konie nosić podkowy, wynalazek z ok. 770 roku. Miał w tym zapewne swój skromny udział także pierwszy znany z imienia przasnyski kowal Maciej (Mathia fabro de Prasznysz), który w 1476 roku pobił Stanisława z Makowa w karczmie mieszczącej się w domu przasnyskiego krawca Jakuba. Maciej należał z pewnością do wielkiego, zbiorczego cechu nazwanego kowalskim, który w 1480 roku na podstawie przywileju księcia Janusz II utworzyli wspólnie: kowale, ślusarze, kotlarze, kusznicy, złotnicy, mieczownicy, rymarze, siodlarze, kołodzieje, stelmachowie i czapnicy. Cech ten (wzorowany na podobnych wielkich gildiach jakie istniały wtedy w Płocku, Ciechanowie i Sochaczewie) obejmował wówczas wszystkich, którzy pracowali "przy użyciu żelaza, węgla i młotów". W 1565 Przasnysz miał 14 kowali (na 399 wszystkich rzemieślników). Liczba ta w następnych wiekach będzie maleć wraz z upadkiem miasta, chociaż w 1785 roku istniał jeszcze cech kowalski, ale znacznie maleje już liczba jego członków. W I połowie XIX wieku statystyki odnotowują w mieście dwóch kowali. Według spisu z 1816 roku (zamieszcza go w swojej bardzo cennej publikacji „Przasnysz w latach 1795-1866" Radosław Waleszczak)) przy ul. Zduńskiej (dziś ul. J. Kilińskiego) znajdowała się kuźnia Franciszka Organowskiego, a na ul. Świętomichalskiej (dziś J. Dąbrowskiego) Jana Dutkowskiego. W 1830 roku jest w Przasnyszu nadal dwóch kowali. Franciszka Organowskiego zastąpił zapewne jego syn Mateusz (wbrew porzekadłu: syn kowala rzadko kowalem). Drugim przedstawicielem tej profesji był Wojciech Dygas, ale dwóch to za mało, aby tworzyć cech. Odrodzi się on dopiero po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. Kowale zjednoczą się wówczas w jednym stowarzyszeniu branżowym wraz ze ślusarzami.

Znaną postacią w Przasnyszu na początku XX wieku był kowal Tomasz Wieciński, ławnik miejski zaraz po odzyskaniu niepodległości. Bolszewicy w 1920 roku wywieźli go wraz z grupą przasnyszan w głąb Rosji, skąd już nie powrócił. Pozostał po nim wykonany własnoręcznie krzyż, który stoi pośrodku starego, przykościelnego cmentarza należącego do zgromadzenia pasjonistów. Po Tomaszu Wiecińskim tradycje kowalskie i społecznikowskie kontynuował i rozwijał syn Celestyn, który wykonywał także piękne powozy. Księga adresowa Polski z 1928 roku wymienia nazwiska i adresy 11 przasnyskich kowali. Byli w tym gronie także Żydzi. U wnuka jednego z nich - Laufra (po dziadku odziedziczył już tylko imię, a nie kowadło) Szmuela spędziłem kiedyś w Izraelu prawdziwie żydowski szabat okraszony całym religijnym ceremoniałem. W okresie okupacji ważną rolę w konspiracji antyniemieckiej, odegrali jako żołnierze AK dwaj kowale: Stanisław Szweda ps. „Pilnik" z ul. Baranowskiej bardzo aktywny w łączności i wywiadzie na terenie Przasnysza oraz Józef Masalski ps. „Płaszcz" z Zawodzia, który był przez pewien okres czasu dowódcą oddziału partyzanckiego „Łowcy" działającego na terenie powiatu przasnyskiego. Stanisław Szweda i jego ojciec Michał są wykonawcami zwieńczenia nad bramą cmentarza parafialnego.

Pochówek z kowadłem

Kowale po II wojnie nadal mieli w Przasnyszu wiele do powiedzenia, a raczej wykucia. Wciąż aktywny był i to już od 4-ej rano na Szosie Mławskiej Feliks Nałęcz, którego zawsze otaczał, choć był wymagający i pędził do roboty, spory wianuszek uczniów i czeladników. Kiedy umarł, nie miał następcy. Pochowano go z kowadłem, do którego przymocowany został krzyż. Na Świerczewie, a potem Szosie Ciechanowskiej miał swoją kuźnię Henryk Mączewski. U niego terminował Jan Trzciński z Zawodzia, który prowadzi obecnie własne gospodarstwo rolne, ale ma opinię dobrego podkuwacza, z której to umiejętności jeszcze od czasu do czasu korzysta. Na Żwirki i Wigury ponad 40 lat miał swój warsztat Stanisław Nachtygal. Jak wspomina - w dobrych jeszcze dla kowalstwa latach 60. i 70. szło mu zimą 1000 podków (jak się to wówczas mówiło „na ostro"), a latem ponad dwa razy tyle. Ale wówczas sporo rolników hodowało nawet po 4 konie. Nachtygal miał poza tym bogaty asortyment usług łącznie z naprawą maszyn rolniczych. Był wszechstronny. „Robiłem wszystko co mi w ręce weszło" - rekapituluje czasy swojej kowalskiej aktywności.

A zdolny kowal, jak się to kiedyś mówiło, potrafił zrobić coś z niczego, a poza tym przed pojawieniem się na wsi opieki weterynaryjnej leczył także zwierzęta, szczególnie konie, a jak była taka potrzeba, wyrywał też ludziom bolące zęby. W końcu miał bogaty zestaw różnego rodzaju kleszczy.

Na Szosie Mławskiej, a właściwie w okresie PRL-u była to ul. H. Sawickiej miał swój warsztat Jerzy Matuszewski, u którego przyuczał się do zawodu od 1976 roku wspomniany na początku Kazimierz Strzeszewski  i teraz dziedziczy po swoim mistrzu i szwagrze zarazem kowalską schedę. Strzeszewski pracował wcześniej jako urzędnik w Wydziale Oświaty Prezydium PRN, w Społecznym Funduszu Budowy Szkół 1000-lecia i w jednostce wojskowej. A tak w ogóle to miał zamiar wstąpić do zakonu pasjonistów. Mocno otarł się, jak to ujmuje, o tutejszy klasztor. Poznał dokładnie panujące tam zwyczaje. Pamięta do dziś łacińskie modlitwy z czasów kiedy mszę odprawiano w języku starożytnych Rzymian. Ale na przeszkodzie stanęła płeć piękna. Za bardzo się w niej rozmiłował, jak sam przyznaje. Stąd w naszej rozmowie prowadzonej w jego kuźni mającej charakter - jakby nie było - living museum - `żyjącego muzeum' (przasnyski dr nauk wet. Waldemar Krzyżewski mógłby tu z powodzeniem urządzić filię swojego prywatnego muzeum weterynarii) obok wątków o sztuce kucia koni musiały się również zakraść motywy związane ze sztuką uwodzenia kobiet - oczywiście w wydaniu pana Kazimierza.

Z kobietami trzeba bardzo grzecznie

Bo jego dokonania w tym zakresie należą do kanonu lokalnych legend ostatnich kilkudziesięciu lat. Pamiętam, że wspominały już o nim koleżanki w liceum. Temat ten powrócił nieoczekiwanie i to bardzo niedawno w gronie dawnych absolwentów ogólniaka na jego internetowym forum w portalu nasza-klasa. Powodem tego było zamieszczone tam na początku listopada tego roku zdjęcie rzeki Węgierki w okolicach kąpieliska zwanego olszynkami. Ścieżkę do tego tłumnie niegdyś odwiedzanego przez miejscową dzieciarnię miejsca 30 lat temu sfotografował Adam Myśliński. Jego fotka okazała się  znakomitym wywoływaczem wspomnień także o Kazimierzu Strzeszewskim, który przecież nad Węgierką mieszka całe życie. Bożena Rokicka pisze na ten temat na naszej-klasie m.in.:

„Jejku, pan Kazięty (niech z Bogiem spoczywa) był znany nie tylko w Przasnyszu, ale i województwie ze swoich męskich walorów. Mówiono wtedy, że przyjeżdżały do niego panie nawet z bardzo daleka, aby zaznać z nim bardzo przyjemnych chwil. Jako młoda panienka słuchałam tych opowieści z wypiekami na policzkach".  Panuje opinia, że informacja o pogrzebaniu kogoś za życia, może mu się tylko przysłużyć do długowieczności. A Kazimierz Strzeszewski, jak sam twierdzi, mimo swoich bez mała 75-ciu lat czuje się bardzo młodo, najwyżej na ćwierć wieku. Energiczny, operuje sześciokilogramowym młotem jak młoteczkiem, nie przypomina bardzo już zaawansowanego wiekowo emeryta. Jest nadal stanu wolnego, ale porusza się szybkim, sprężystym krokiem.

- Z kobietami proszę pana - zaczyna swoja opowieść - to trzeba bardzo grzecznie i uprzejmie. Jeżeli widzę, że nie robi to na którejś wrażenia, że nie jest zainteresowana, a zawsze to wyczuję, wówczas grzecznie przepraszam i wycofuję się, żeby nie zostawić po sobie złego wrażenia. Trzeba po prostu trzymać fason i zawsze być dżentelmenem. I to mi się zawsze sprawdzało. Również podobne podejście daje efekty na później przy układaniu konia, by o wiele łatwiej było go kiedyś podkuć. Jeżeli hodowca od maleńkości na chwilę choćby przytrzymywał zwierzę za nogę i powtarzał stale tę czynność, wówczas koń taki dawał się spokojnie zaopatrzyć w podkowy. Bez takiego ułożenia były z tym najróżniejsze problemy. Mnie kiedyś koń kopnął tak niefortunnie, że postradałem przednie zęby.

Najłatwiej z nieśmiałymi

 - A jaki moment jest najlepszy, żeby osiągnąć powodzenie u kobiety? - pytam dalej pana Kazimierza, gdy na chwilę przestał stukać młotem.

- Trzeba wyczuć chwilę, kiedy jest zakłopotana, albo zabałamucona, albo też należy ją czymś zająć, odwrócić uwagę - ciągnie pan Kazimierz. Co za zbieżność. Waldemar Krzyżewski pokazywał mi w swoim muzeum weterynaryjnych osobliwości specjalny przyrząd zwany dudką. Był wykonywany z drewna, albo metalu. Aby można było podkuć konia, trzeba było częstokroć odwrócić jego uwagę od tej czynności. Do tego właśnie służyła owa dudka, którą ściskano końską lepę. Trochę to konia oczywiście bolało.

- Najmniej problemów było - odkrywa przede mną pan Kazimierz tajniki swojej sztuki- z kobietami nieśmiałymi. Z tymi wstydliwymi najłatwiej udawało się nawiązać kontakt. Natomiast kobiety przebojowe, wygadane, obyte były o wiele trudniejsze, wbrew pozorom.

To tak jak z narowistym koniem. Wiadomo, że z nim są zawsze największe kłopoty. Kiedyś siostry kapucynki posiadały tak znarowionego rumaka, że trzeba go było wręcz uśpić do podkucia.

O końskiej i kobiecej czujności i przebiegłości rozmawialiśmy jeszcze długo. Pan Kazimierz ostatniego konia podkuwał 5 lat temu. Niekiedy trafia mu się czyszczenie i korekta kopyt, klepanie lemiesza, jakaś inna kowalska drobnica. W mieście, gdzie jest jeszcze ponad 300 gospodarstw rolnych, można by naliczyć zaledwie od 20 do 30 koni. Hodują je ich miłośnicy, albo też ci, których pasjonuje handel tymi zwierzętami. A z niego notabene słynie na skalę ogólnopolską przasnyski powiat, bo są tu poważni handlowcy skupujący konie w całym kraju i wysyłający je głównie do Włoch. 

- Moje usługi - ze smutkiem przyznaje pan Kazimierz - wyszły już z mody. Dla mnie jako kowala nie ma przyszłości. Ale kobiety nadal mnie interesują. Tylko jak pan będzie o tym pisał, żeby nie było obciachu.

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura