Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
512
BLOG

Niedziela bez "Teleranka" (cz. III)

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Decyzję o moim internowaniu Służba Bezpieczeństwa podjęła prawie na rok przed wprowadzeniem stanu wojennego. Kiedy festiwal wolności w Polsce rozkręcał się dopiero na dobre, już typowano osoby, które trzeba będzie w przyszłości przymknąć. Zdania historyków są rozbieżne co do tego, czy plany wprowadzenia stanu wojennego zainicjowano już w sierpniu 1980 roku, czy też miesiąc później. Ale na pewno komuna z tym długo nie czekała. W każdym bądź razie Jaruzelski informował już 12 listopada 1980 roku Komitet Obrony Kraju, że przygotowany został zestaw niezbędnych aktów prawnych dotyczących stanu wojennego. Już ponoć w tym miesiącu wytypowano niemal 13 tysięcy działaczy opozycji, których należało internować.

 
Pułtuska feta dla Jaruzelskiego
W dniu 9 grudnia br. na wielkiej fecie jaką wyprawiono Wojciechowi Jaruzelskiemu w auli głównej Akademii Humanistycznej w Pułtusku, gdzie prawie 600 osób powitało owacją na stojąco naczelnego architekta stanu wojennego, ten rżnął cynicznie głupa i ubolewał, że akcja masowego internowania nie była kontrolowana, „przekroczyła rozsądną miarę”, i że miało to być samobójcze dla władzy. Jak niekontrolowana? A kto miał to niby robić? Rady Parafialne? Przecież każdą decyzję o internowaniu brali pod włos i osobiście zatwierdzali najbardziej zaufani pretorianie reżimu. W moim przypadku dokonało tego aż trzech magistrów wyższej esbeckiej szarży: mjr mgr Roman Sołyga naczelnik Wydziału III A Komendy Wojewódzkiej MO w Ostrołęce (dowodzona przez Sołygę komórka zajmowała się wówczas głównie rozpracowywaniem Solidarności), kpt. mgr Leonard Lusina - naczelnik Wydziału Śledczego (awansował później na z-cę Komendanta Wojewódzkiego ds. Polityczno-Wychowawczych, szczególnie znienawidzony przez milicjantów, którzy jak głosi plotka, podpalili mu stragan z butami, jaki prowadził po 1989 roku) oraz płk mgr Wacław Dąbrowski - Komendant Wojewódzki MO w Ostrołęce (bał się ponoć własnego cienia, a już szczególnie wizyt towarzyszy z MSW).
 
W dniu 30 stycznia 1981 roku opracowany i zatwierdzony został przez owych trzech dżentelmenów „Arkusz ewidencyjny osoby podlegającej zatrzymaniu”, na którym są moje szczegółowe dane osobowe no i oczywiście grzechy główne, czyli jak to ujęto „przebieg wrogiej lub przestępczej działalności”. Wspomniano w tym dokumencie, iż w 1971 roku byłem członkiem nielegalnej organizacji „Bractwo Hubertowe”, dodano przy tym, że w tym samym roku przemycałem z RFN-u i Francji literaturę bezdebitową (czyli w PRL-u zakazaną z powodów politycznych), i że aktualnie byłem aktywnym członkiem NSZZ „Solidarność”. Na tym nie koniec. Zarzucono mi również, iż utrzymuję kontakty z b. członkami AK i „czołowymi działaczami grup antysocjalistycznych”, a ponadto stwierdzono, że na „płaszczyźnie legalności” (jak to pięknie ujęto) podejmuję różne inicjatywy „szkodliwe politycznie (np. zbieranie i próby publikacji tendencyjnych materiałów dot. sytuacji w PRL)”. No, a na koniec znalazł się dla okrasy nawet bezpośredni komplement: „posiada duży autorytet w środowisku”.
 
Wrabianie w TW
Ten arkusz to dla mnie prawdziwa laurka i powinienem ją sobie oprawić i powiesić w widocznym miejscu. Lech Wałęsa, któremu taki sam arkusz ewidencyjny z myślą o internowaniu przywódcy Solidarności założono dużo wcześniej, bo już 28 listopada 1980 roku na pewno się dziś nim nie chwali i najwyżej podaje, że jest esbecką fałszywką. Wypominają mu natomiast ten dokument Cenckiewicz i Gontarczyk w swojej głośnej książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Znalazł się bowiem w owym arkuszu m.in. fragment na temat niezbyt chwalebnego okresu z przeszłości laureata Pokojowej Nagrody Nobla: „29 XII 1970 r. pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970–1972 przekazał szereg informacji dot[yczących] negatywnej działalności pracowników Stoczni”.
 
Ale z bezpieką nie zawsze było tak „słodko”, jakby wynikało to z mojego arkusza ewidencyjnego, takiego preludium do internowania. Jedno z najgorszych osobistych doświadczeń  z SB miało miejsce w 1973 roku. Pełniłem wówczas funkcję sekretarza Klubu Inteligencji Katolickiej w Toruniu. bezpieka chcąc mnie skompromitować w oczach tego środowiska, gdy nie udało jej się pozyskanie mnie na tajnego współpracownika, zemściła się na mnie podtykając ówczesnemu generalnemu dziekanowi Ludowego Wojska Polskiego - jezuicie, o. Julianowi Humeńskiemu informację, że właśnie jestem TW. A na dodatek donoszę z powodów ideowych, bo na maszynie do pisania należącej do KIK-u odbijam ulotki o tym, że Jezus był pierwszym w dziejach komunistą (taką odezwę później zresztą widziałem). Środowisko toruńskiego KIK-u i jego ówczesny duszpasterz, jezuita o. Władysław Wołoszyn (bezpieka wrobiła go zresztą parę lat później w rolę TW, co było nie tak dawno dość głośną sprawą) wzięli mnie „pod klosz”, obserwowali kilka miesięcy moje zachowanie, a potem uznali, że cynk od Humeńskiego to jednak prowokacja ze strony Służby Bezpieczeństwa. Okazało się, że najlepszą, niejako naturalną obroną w takich sytuacjach było informowanie o wszelkich poczynaniach ze strony bezpieki swoich znajomych i przyjaciół, co też czyniłem.
 
 
 
Od lewej: 1983. Małgorzata, Marta i Tomasz – dzieci Tadeusza i Alicji Witkowskich na kilka miesięcy przed emigracją do USA; Helena Bondarczuk – lata 70. XX w.; znaczek poczty obozowej wydany przez internowanych w Iławie z okazji rocznicy Konstytucji 3. Maja; 1980. Stanisław i Celina Pajkowie z synem Arturem i córką Ewą. (ze zbiorów Tadeusza Witkowskiego i Mariusza Bondarczuka)
 
Przyczyny emigracji  nie ustały
Tadeusz Witkowski był przez SB wysoko notowany i zaliczany przez nią do solidarnościowej ekstremy. W opinii jaką wystawił mu wspomniany już płk Wacław Dąbrowski dnia 2 stycznia 1982 roku znalazły się m.in. takie stwierdzenia: „Jest [Witkowski] zdecydowanym przeciwnikiem PZPR i SB. W przeszłości był podejrzany o malowanie napisów wrogiej treści na budynkach Uniwersytetu Warszawskiego (działo się to w 1968 roku w czasie tzw. wydarzeń marcowych, kiedy Tadeusz był studentem polonistyki UW – przyp. mój). Podpisał również list 22 skierowany do Sejmu PRL w 1976 r. List ten wyrażał sprzeciw wobec  projektu zmian w konstytucji wprowadzających określenie sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Wobec Komisji Zakładowej ZWAR 28.11.1981 r. [Witkowski] przyznaje na piśmie, że jesienią 1976 r. prowadził akcje na rzecz rzekomo uwięzionych pracowników Radomia i Ursusa oraz wyrażał protest przeciwko aresztowaniu członków i współpracowników KOR-u. Utrzymywał ścisły kontakt z regionem Mazowsze. W dniu 17 grudnia 1981 r. usiłował zorganizować manifestację i wiec wraz z mszą polową na rynku w Przasnyszu”.
 
Razem z Tadeuszem redagowaliśmy pisemko „Solidarność Przasnyska”. Kilka jego numerów ukazało się w okresie 1980-1981. Należeliśmy wspólnie do tej orientacji w związku, która była za zmianami politycznymi w Polsce w przeciwieństwie do sporej jednak części członków Solidarności (a wstępowano do niej wówczas masowo), którzy uważali, iż uda się coś załatwić w ramach istniejącego systemu. Na tym tle dochodziło do poważnych konfliktów w Oddziale NSZZ „Solidarność” w Przasnyszu.
 
Bezpieka trzymała Tadeusza Witkowskiego w więzieniach w Iławie i w Kwidzynie do 25 listopada 1982 roku, ale z kilkutygodniową przerwą, podczas której mógł być także świadkiem na moim ślubie. Po powrocie z internowania Tadeusz nie mógł na skutek szykan podjąć pracy. Zdecydował się na emigrację do USA. Wszystko wskazywało, iż wróci teraz ostatnio na stałe do Polski, gdy jesienią 2007 roku otrzymał ciekawą i sensowną propozycję zatrudnienia w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego, gdzie przedstawił m.in. projekt stworzenia biograficznego słownika służb specjalnych PRL – bazy danych, którą można by wykorzystać do celów analitycznych oraz szkoleniowych. Jednakże zmiana rządu w 2007 roku pokrzyżowała te plany. Witkowskiego zwolniono z SKW. Oczywiście, że z przyczyn politycznych. Historia, jak sam to utrzymuje najbardziej zainteresowany, zatoczyła koło. Kiedyś, gdy staraliśmy się w więzieniu o zwolnienie z internowania, odpisywano nam, że jego „przyczyny nie ustały”. Tadeusz uznał w tej sytuacji, iż nie ustały przyczyny jego emigracji.
 
Kto płaci dalej cenę?
Bardzo rzadko podnoszoną kwestią odnoszącą się do następstw stanu wojennego jest cena, jaką za jego wprowadzenie płacili i płacą niekiedy nadal bliscy internowanych, szczególnie ich dzieci. Były one przecież świadkami brutalnych scen, krzyków, gróźb w środku nocy. Wyrywane ze snu przeżywały często wielką traumę, lęk. Nie rozumiały o co w tym wszystkim chodzi. Musiało to odcisnąć negatywne piętno na ich psychice. Są to w dalszym ciągu sprawy bardzo delikatne, których z różnych względów nie można publicznie szczegółowo roztrząsać. Może w niektórych przypadkach jest bardzo trudno też jednoznacznie zdiagnozować ten problem. Nie mniej jednak przeżyć jakie zafundowała niektórym małym obywatelom naszego kraju wojskowa junta Jaruzelskiego, aby bronić za wszelką cenę swojej władzy, nie da się sprowadzić li tylko do tytułowego, banalnego przecież problemu niedzieli bez „Teleranka”.
 
Dzieci internowanych, którzy zdecydowali się na emigrację, myślę tu o pociechach Tadeusza Witkowskiego, czy Szczepana Pajki z Chorzel (nie wiadomo co się z nim stało zagranicą) też zapłaciły określoną, trudną do zmierzenia cenę. Teresa Kaczorowska w reportażu „Skrzydła i korzenie” poświęconym Witkowskiemu, który opublikowała na swojej stronie internetowej kaczorowska.com, pyta się bohatera swojego tekstu, czy po 1989 roku nie myślał o powrocie z rodziną do Polski (wyjechali za Ocean 25 lat temu):
„Myślałem (odpowiada Witkowski – przyp. mój). Ale dzieci nasze chodziły do szkół, nie chcieliśmy z żoną, aby drugi raz przechodziły kryzys tożsamości, zmieniały otoczenie, kolegów. Już raz zapłaciły za emigrację. Cała trójka ukończyła w Stanach Zjednoczonych studia i raczej do Polski już nie wróci”.
 
I znowu o szczegółach nie wypada tu mówić. I to zarówno w przypadku dzieci Tadeusza jak i Szczepana. Niedawno zmarł b. internowany z powiatu makowskiego. Kiedy w nocy 13 grudnia 1981 roku przyszli także po niego, nie chciał otworzyć. Powiedział, że jest noc, a tego kto ośmieli się wyważyć drzwi, potraktuje siekierą. Wówczas funkcjonariusze zaczęli krzyczeć: „Podpalić skurwysyna”. Świadkiem tej dramatycznej sceny był kilkuletni chłopiec, syn wspomnianego działacza rolniczej Solidarności, którego jednak zabrano ostatecznie za dnia i też osadzono w iławskim więzieniu. Tamta dramatyczna scena położyła się smutnym cieniem na całym życiu jego najmłodszego dziecka.
 
Kto czerpie nadal profity?
Kiedy przebywałem prawie pół roku w więzieniu iławskim, moją niepełnosprawną matkę Helenę, którą się do chwili internowania opiekowałem, umieszczono w Szpitalu Wojewódzkim w Ostrołęce. Była osobą niechodzącą, wymagającą wszechstronnej pomocy w różnych czynnościach życiowych. Jej stan zdrowia stale się pogarszał. W kwietniu 1982 roku miała jakieś dziwne omamy. Traciła często przytomność. Może był to wynik tzw. choroby szpitalnej, a może nieodpowiedniego traktowania, jak sama utrzymywała, przez pomocniczy personel. Kiedy na początku maja 1982 roku otrzymałem przepustkę z więzienia, zdecydowałem się mimo wszystko na zabranie nieprzytomnej już matki do domu. Miałem oczywiście jak najgorsze przeczucia.
 
Stan bliskiej mi osoby i moją sytuację próbowali na swój sposób wykorzystać esbecy: Roman Sołyga, Tadeusz Wołczuk (obydwaj żyją sobie spokojnie na wysokich emeryturach w Ostrołęce i nic im tych apanaży (założę się), mimo całego propagandowego wokół tej sprawy szumu, nie ukróci) i Antoni Matysiuk (zmarł już dość dawno, podobno ktoś zdewastował jego nagrobek). Wołczuk miał już nawet dla mnie zadanie: „Napisze pan o Witkowskim, ale z naszego punktu widzenia”, a Sołyga triumfował: „Od tej pory będzie pan tak postępował, jak chce partia”.
 
Stan zdrowia mojej matki powoli się poprawiał. Ale skutki przymusowego, kilkumiesięcznego nibyleczenia na Oddziale Reumatologicznym odczuwała boleśnie do końca życia. Korespondencję od niej przemycali na widzeniach krewni internowanych z Ostrołęki. Matka miala niewyraźne pismo, bo choroba zniekształciła jej palce. Do dziś nie mam odwagi zajrzeć ponownie do tych listów.  

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości