Straszny rok.
Zachęcony przez Igora Janke do napisania wspomnień związanych z Wigilią i Bożym Narodzeniem próbowałem sięgnąć pamięcią do zgrzebnych lat sześćdziesiątych, gdy mając pięć, sześć, siedem lat, jechałem wraz z rodzicami z Dąbrowy Górniczej do Piotrkowa Trybunalskiego. Bilet kolejowy kosztował 52 złote i kilkadziesiąt groszy, ulgowy - 50 procent.
Wujek Daniel (właściwie to stryjek) przyjeżdżał saniami pod dworzec, by zabrać nas do swego domu. Dało się, co prawda, dojechać do wsi PKS-em, ale później nie było łatwo, o ile to było możliwe, dojść do wujkowych zabudowań. A zimy wówczas były mroźne i śnieżne.
Z Wigilią i z Bożym Narodzeniem łączą się więc w mojej pamięci 10-kilometrowe jazdy saniami do domu gospodarza, a później z powrotem do Piotrkowa. I jeszcze lampy naftowe, bo wieś nie miała wówczas prądu. Obowiązkowe też było pójście do obory, by podzielić się nowiną o narodzeniu Syna Bożego. Krowy stały przy żłobach i przeżuwały. Nie mówiły nic, a przecież powinny.
Dobrze jest być dzieckiem. Zaufać dorosłym i uwierzyć, że to życie jest jedyne i najlepsze. Choinka jest najpiękniejsza, a jazda saniami wartością samą w sobie. Ciężko wykrzesać dzisiaj choćby cząstkę tamtej wiary i nadziei. Bo święta Bożego Narodzenia są świętem dzieci i dla dzieci.
Nie było ich u nas w czasie tegorocznej Wigilii. Nie było komu przekazać opowieści o narodzinach Jezusa. Przy kolacji błyskała choinka obwieszona niezliczonymi kolorowymi lampkami, a my dyskutowaliśmy zawzięcie. Oczywiście o polityce. O kryzysie, zadłużaniu państwa i braku perspektyw dla młodych ludzi. I o Smoleńsku.
To był straszny rok.
Inne tematy w dziale Rozmaitości