Trening szwedzkiej drużyny przed meczem Polska - Szwecja. Fot. PAP/EPA/Adam Ihse/TT
Trening szwedzkiej drużyny przed meczem Polska - Szwecja. Fot. PAP/EPA/Adam Ihse/TT

Tej sprawiedliwej Szwecji już nie ma

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 38
W teorii Szwecja to kraj równości i przedmiot westchnień oraz powód wiecznych kompleksów polskiej lewicy. A rzeczywistości podobny do nas prymus neoliberalnych przemian. Tyle, że przeprowadzonych po cichutku, tak żeby nikt się nie połapał.

Przyznam się wam szczerze. Ja też kiedyś modliłem się do szwedzkiego państwa dobrobytu. I to przez wiele lat. Przekonał mnie do tego nieżyjący już ekonomista Tadeusz Kowalik. Uparcie pokazujący, że w roku 1989 trzeba było premierowi Mazowieckiemu kupić bilet do Sztokholmu. Bo może dzięki temu udałoby nam się uniknąć wielkiej transformacyjnej smuty - niszczącego spadku płac, plagi bezrobocia i ogólnego poszarpania społecznej tkanki. Niestety wicepremier Balcerowicz i jego ludzie powiedzieli Mazowieckiemu, że jedyne bilety, jakie udało im się zdobyć to lot do Chicago albo innego Teksasu. Resztę znamy. Polska stała się prymusem neoliberalnych przemian w tej części świata. A sprzątać po tym dramacie musimy do dziś.

Szwedzki model kapitalizmu

Tymczasem Kowalik mówił aż do śmierci, że można było inaczej. Nie chcieli go słuchać, nawet jego dawni koledzy z Solidarności (to on ściągnął Mazowieckiego na doradcę do Stoczni Gdańskiej w roku 1980). Śmiali się z niego, mówili się nie zna. Tymczasem to oni się nie znali. A on rysował wizję jak najbardziej rozsądną. Powiadał bowiem, że warto było oprzeć polskie przemiany na tym, co przez całą drugą połowę XX wieku stanowiło o sednie tzw. szwedzkiego modelu kapitalizmu. Czyli na tzw. modelu Rehna-Meidnera (od nazwisk jego twórców: socjaldemokratycznych polityków i ekonomistów). Łączącym dynamizm prywatnej przedsiębiorczości oraz rozsądek centralnego planowania.    


Model ten stał (wbrew temu, co mówią przeróżni ekonomiczni analfabeci i liberalni lobbyści) stał na trzech bardzo solidnych założeniach.

 

Punkt pierwszy, rząd ma pilnować wzrostu inflacji poprzez restrykcyjną politykę fiskalną. Jej restrykcyjność winna zaś polegać na wysokiej progresji stawek PIT i CIT. Bo to właśnie wysokie krańcowe stawki podatkowe stale ściągały z rynku przesadne nadwyżki finansowe po stronie najbogatszych chroniąc system przed przechwyceniem przez kapitalistycznych oligarchów oraz przed tym, by ich bogactwo prowadziło do pompowania przeróżnych baniek (np. drożyzny mieszkaniowej). Co z kolei trzymało w ryzach inflację. 

Zobacz też:

Po drugie, zgromadzone dzięki polityce fiskalnej środki miały pozwalać państwu (bez konieczności stałego zwiększania zadłużenia) na budowanie społecznego dobrobytu. Tu inwestycją były nie tylko usługi publiczne: w zdrowie, w edukację czy w mieszkalnictwo. Ale także wydatki socjalne. Dzięki nim ograniczano bowiem nierówności i zwiększano spójność społeczną. Czyniąc system trudniejszym do wywrócenia.


Po trzecie (i najważniejsze) Szwedzi stawiali kiedyś na tzw. solidarną politykę płacową. Ten mechanizm wymaga wyjaśnienia, bo dla umysłów przeoranych (jak u nas) przez neoliberalizm brzmieć może jak czysta herezja. Otóż w Szwecji zgodnie z hasłem „solidarnych płac” osoby pracujące na podobnych stanowiskach powinny… zarabiać podobne pieniądze. I to nie w ramach jednego zakładu pracy. I nie tylko w sektorze publicznym. Lecz w całej gospodarce! Tak, tak! Również w sektorze prywatnym. Ale to nie koniec. Solidarność płac miała być realizowana niezależnie od kondycji finansowej przedsiębiorstwa. Czy mechanizm łamał podstawowe prawidła wolnorynkowej gospodarki. Oczywiście, że tak! A czynił to, aby wymusić dwa zjawiska. Po pierwsze uniknąć tak typowego dla kapitalistycznej gospodarki równania płac w dół. A po wtóre stale wymuszał wzrost produktywności zakładów pracy o niskiej efektywności, które nie mogły się już ratować niskimi płacami. Co służyło nie tylko tym przedsiębiorstwom, ale całej gospodarce. 


Tylko, że… niestety tu zachwyty nad szwedzkim modelem najzwyczajniej w świecie się kończą. A kończą się dlatego, że tego modelu już nie ma. Rozebrali go po cichu sami Szwedzi. I to wcale nie dlatego, że musieli. Przeciwnie. To była ich decyzja polityczna. Choć - znowu - nie wszyscy Szwedzi chcieli tego równie mocno. Pomysł obliczony był przede wszystkim na korzyści najsilniejszych klas społecznych. Występujących w ramach nowego sojuszu politycznego klasy średniej i najbogatszych. To oni najbardziej przebierali nóżkami, żeby wyzwolić się z okowów „szwedzkiego modelu”. W ramach którego trafiał do nich zbyt mały - ich zdaniem - kawałek narodowego bogactwa. 


W sieci znajdziecie ciekawy film, który dobrze wyraża tamte pragnienia. Zrobiła go szwedzka telewizja w roku 1981. Popatrzcie nawet na same tylko obrazki. Z jednej strony ponure dymiące kominy. Z drugiej szklane wieżowce Chicago. Z jednej strony prostaccy przedstawiciele klasy robotniczej i związkowcy. Z drugiej elokwentny Milton Friedman. Wszystko pod hasłem „Wyzwolić kapitalizm!”. To oczywiście odprysk szerszego zjawiska. Właśnie wówczas zaczynał się triumfalny pochód neoliberalnego myślenia przez wszystkie rozwinięte gospodarki. Wbrew pozorom nie ominie wcale Szwecji. W jakimś sensie jego sukces będzie u Skandynawów jeszcze bardziej dojmujący. Bo dokona się w ramach cichej pełzającej rewolucji.

Państwo zaczyna się cofać

Neoliberalizm miał w każdym kraju swoją lokalną specyfikę. W Szwecji zrodził się z narzekań na dominację dużych firm i karteli w gospodarce, na zbyt duży rozmiar sektora publicznego, oraz na brak korelacji płac z produktywnością indywidualną. „Świat zaczyna nam uciekać. Musimy się dostosować” - przekonywali zwolennicy zmian. Tak, jak w innych krajach potrzebny był jeszcze dobry pretekst. U Skandynawów stał się nim kryzys na rynku nieruchomości, który pociągnął za sobą kryzys bankowy. To był ten moment. Centroprawica premiera Carla Bildta sięgnęła po zestaw neoliberalnych: zaczęła się presja na równoważenie budżetu kosztem okrajania państwa dobrobtu. Ruszyły kolejne rundy podatkowych obniżek. Neoliberalny trend mogli przerwać wracający do władzy w połowie lat 90. socjaldemokraci. Ale tego nie zrobili. Premier Szwecji w latach 1996-2006 Goran Persson płynął wtedy w jednym nurcie z innymi ówczesnymi przywódcami eurolewicy. Zgodnie z zaleceniami tzw. raportu Lindbecka szwedzką gospodarkę zaczęto więc przebudowywać. Państwo zaczęło się cofać. Zderegulowano sektor pocztowy, kolejowy oraz rynek taksówkarski. Państwo zaczęło też dużo mocniej pilnować, by nie rosła inflacja. Nawet gdyby miało się to odbyć kosztem troski o pełne zatrudnienie.


Efekty? W 1993 Szwedzi wydawali na państwo dobrobytu 67 proc. PKB. Dziś poziom wydatków spadł do 48 proc. Podatki dla najbogatszych przeszły tę samą tendencję co w innych zachodnich krajach. Z ok. 80 proc. w latach 60, 70 i 80. spadły do ok. 50 proc. Z kolei podatki majątkowe, od nieruchomości oraz spadków zostały albo zniesione albo ograniczone. Mantra oszczędności zawitała do systemu opieki zdrowotnej oraz edukacji. W ciągu dwóch pierwszej półtorej dekady XXI wieku Szwecja miała najszybciej rosnące nierówności dochodowe w całej OECD. Dobrze to widać na tle innych państw nordyckich. W roku 2000 szwedzkie nierówności były niemal najniższe (drugiej miejsce) wśród wszystkich państw nordyckich. Dziś (dane za rok 2017) są najwyższe. 

Uderzenie w klasę robotniczą

Jednocześnie w ostatnich latach Szwecja była tym krajem, który najmocniej w regionie otworzył się na napływ migracji zarobkowej. Trend rozpoczeły rządy liberalne premiera Reinfeltdta widząc w nim szansę na napływ taniej siły roboczej dla gospodarki i tanie usługi dla klasy średniej. Kontynuowali go (mimo początkowych oporów) rządzący znów od 2014 roku socjaldemokraci premiera Lofvena. Pryncypialne przywiązanie do polityki otwartych granic doprowadziło Szwecję do konfliktu społecznego tak dobrze znanego z innych zachodnich krajów. To sytuacja, w której lewica nie może (z obawy przed zarzutem ksenofobii) ograniczyć napływu migrantów. Choć wie jednocześnie, że proces ten jednocześnie rozsadza od środka to co jeszcze zostało ze starego dobrego państwa dobrobytu. Najmocniej uderzając w tych, którzy zawsze stanowili bazę społeczną lewicy czyli w klasę robotniczą. W efekcie lewica traci jej poparcie stając się partią niemal wyłącznie klasy średniej. Coraz bardziej oderwaną od swojej tradycyjnej bazy oraz jej problemów. 

Tej sprawiedliwej Szwecji już nie ma

I tak dochodzimy do czasów zupełnie współczesnych. Na zewnątrz Szwedzi są dalej uważani za wzór „lepszego i bardziej sprawiedliwego kapitalizmu”. Wiadomo - etykietki mogą oklejać butelkę jeszcze długo po tym, jak zwietrzała z niej niemal cała zawartość. Ale spójrzcie bliżej. Wiecie pewnie, że w tych dniach upadł mniejszościowy rząd socjaldemokraty Stefana Lofvena. A wiecie czemu upadł? Poszło o kontrolę wysokości czynszów. Lofven obiecał jednemu swojemu (liberalnemu) sojusznikowi, że zniesie ograniczenia czynszów w nowobudownej mieszkaniówce. A drugiemu (lewicowemu), że ich nie ruszy. W końcu nadział się na votum nieufności. Mam wrażenie, że podobne „sprawdzam” powinno dotyczyć całego „szwedzkiego modelu”. Który od dawna nie jest już tym, czym był kiedyś. I co stanowiło przez lata tak wielką inspirację dla co bardziej progresywnie myślących. Ale to już było. Bo tej sprawiedliwej Szwecji już nie ma.  

Czytaj też:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka