Demonstracja przeciwników PiS, czyli KOD. fot. Wikipedia
Demonstracja przeciwników PiS, czyli KOD. fot. Wikipedia

Czy Antypis to apokaliptyczna sekta?

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 62
Nikt nie zrobił w ostatnich latach więcej złego dla polskiej demokracji niż… samozwańczy obrońcy naszej demokracji.

Historia świata pełna jest apokaliptyczny sekt. Jednym (sekta Moona albo Kościół Dzieci Boga) nie udało się nigdy wyjść poza niszę. Inne jednak (chrześcijanie Jezusa z Nazaretu, purytanie Cromwella, bolszewicy Lenina) rozrosły się i zdołały osiągnąć niemałe sukcesy. Ostatnio my też mamy swoją własną apokaliptyczną sektę. Jej imię to antyPiS. Świątyniami są takie media jak TVN, Gazeta Wyborcza, Onet czy OkoPress. I tylko między prorokami trwa na razie ostra rywalizacja o pozycję pierwszego lub pierwszej.

Oczywiście i w szeregach naszych millenarystów (tak też zwykło się nazywać apokaliptyczne ruchy) polega tylko na tym, że jedni z nich twierdzą, iż „koniec już nastąpił”. I tak na przykład „Newsweek” (dobrze oddający i napędzający tego typu nastroje) już jesienią 2015 roku wydrukował na okładce stosowny nekrolog opłakujący demokratyczną III RP. Inni są jednak bardziej łaskawi. A może bardziej świadomi tego, że jak się mówi swoim wyznawcom wyznaczy konkretną datę apokalipsy i ta apokalipsa nie nadejdzie, to co bardziej rozsądni mogą zacząć powątpiewać w kompetencje swoich duchowych przywódców. Dużo sprytniej jest więc przyjąć perspektywę uciekającego horyzontu. Powiedzieć, że demokracja JUŻ ZARAZ niechybnie się skończy. Jak tylko PiS zrobi to, albo tamto. A potem jeszcze to. I może jeszcze tamto. No, ale wtedy to już na pewno..

Czytaj też:

Nie śmiejcie się jednak. Ani nie oburzajcie. Taka strategia jest bardzo skuteczna. Pozwala stale mobilizować ludzi do pożądanego stanu publicystycznego i politycznego wzmożenia. „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny, w której Syn Człowieczy przyjdzie” – powiada nam już sama Ewangelia św. Mateusza. A nasi samozwańczy obrońcy demokracji stosują tę samą zagrywkę wobec swoich wiernych. Bo patrząc na politykę na zimno – jako na realną walkę o władzę i zabezpieczenie swoich (osobistych, towarzyskich i klasowych) interesów – takie przeistoczenie się antyPiSu z demokratycznego ruchu politycznego w ramach pluralistycznego spektrum opinii w apokaliptyczną sektę jest przecież bardzo sensowną strategią. Sensowną rzecz jasna dla nich samych. Pozwala bowiem jednoczyć siły czy dyscyplinować swoje szeregi. A w razie braku posłuchu i prób buntu eliminować inaczej myślących (oj wiem coś na ten temat!).

Kłopot polega jednak na tym, że gdy ruch polityczny przeistacza się w sektę to są też nieładne efekty uboczne. W tym wypadku taką cenę za mesjanistyczno-apokaliptyczny zwrot antyPiSu jest zawłaszczanie przez nich hasła demokracja. Co dla naszej demokracji będzie (i już jest) faktycznie niszczące.

Bo było tak: Przywódcy antypisowskiej sekty od początku powiedzieli, że to oni bronią demokracji. W związku z tym wszyscy ci, którzy są przeciw nim, automatycznie zaliczają się do grona wrogów demokracji. Wielu dało się złapać na ten szantaż. Jego sukces był możliwy dzięki temu, że demokracja jest w Polsce wciąż ideą bardzo popularną i dobrze kojarzoną (pokazują to wszelkie dane). Dlatego wielu ludzi po prostu nie miało ochoty, by antyPiS wytykał ich palcami. Dla świętego spokoju (bardziej niż z przekonania) kupili więc słabo ugruntowaną tezę, że PiS to tejże demokracji destruktorzy. A potem już padli ofiarą grupowego samoutwierdzenia. W takiej sytuacji antyPiSowi bardzo łatwo jest kontynuować plan. czyli rysowanie przed ludźmi rzekomego wyboru. Albo demokracja liberalna (czyli taka jaka nam pasuje) albo straszliwy autorytaryzm, faszyzm, putinizm i co tam jeszcze. Trzeciej drogi nie ma.

Takie postawienie sprawy to – obiektywnie rzecz biorąc – wyrządzenie wielkiej krzywdy samej polskiej demokracji. A to dlatego, że ten stosowany na potęgę i już bez żadnych osłonek szantaż antyPiSu nie bierze się pod uwagę całej krytyki demokracji liberalnej, która miała miejsce w ostatnich 20-30 latach. I w Polsce i na świecie. Krytykę tę przedstawiało wielu autorów, wiele ruchów politycznych. I to nie żadnych autorytarnych proroków, którzy mówią, że trzeba demokrację za mordę wziąć, bo to mrzonka. Przeciwnie. Cała ta krytyka demokracji liberalnej (czyli właśnie tej, co ją antyPiS przedstawia jako JEDYNĄ alternatywę wobec rzekomego widma autorytaryzmu) polegała właśnie na tym, że to ta demokracja liberalna przeistoczyła się w realną dyktaturę. System, w którym pod płaszczykiem demokratycznych procedur i obywatelskich wolności doszło do przejęcia faktyczną władzę przez kapitalistyczną plutokrację (władzę pieniądza) wspieraną przez wynajmowanych na kadencję lub dwie aktorów (zwanych politykami) oraz niezainteresowane realną zmianą liberalne elity. A reszta? Reszta musiała się podporządkować. Wybory zaś przestały mieć znaczenie. Bo gdyby miały to – jak powiadała kiedyś anarchistka Emma Goldman - pewnie by ich już dawno zabronili.

Kapitalizm pobił demokrację

Spędziłem dużą część minionej dekady w śledzeniu i pisaniu na ten temat. Zasygnalizuję więc w tym miejscu tylko kilka tropów. O których pisałem w przeszłości  - dla tych, co chcieli by sobie temat odświeżyć/pogłębić). „Demokracja i kapitalizm to takie małżeństwo z rozsądku. Przez pewien czas jakoś się układało, ale w pewnym momencie kapitalizm zaczął zwyczajnie tłuc demokrację” – powiada na przykład Wolfgang Streeck. Ten niemiecki socjolog w swojej książce „Kupiony czas. O przełożonym kryzysie demokratycznego kapitalizmu” dobrze opisuje kolejne fazy tego procesu. Najpierw (lata 60. czy 70. XX wieku) związek kapitalizmu i demokracji wydawał się naturalny. Potem jednak co rusz dochodziło do łamania umowy społecznej pomiędzy logiką demokracji (interesy szerokich mas) a kapitalizmem (interesy najsilniejszych i najbardziej przedsiębiorczych). Oczywiście z inicjatywy tego ostatniego – coraz bardziej brutalnego partnera.

Najpierw kapitalizm wymusił więc na demokracji rezygnację z postulatu pełnego zatrudnienia (który dotąd służył dobrze interesom pracowników). Bo kolidowała ze zwalczaniem inflacji, które było priorytetem posiadaczy zakumulowanego kapitału. Po tamtym sukcesie klasy średnia i wyższa zaczęły się więc coraz bardziej rozpychać. Pompując przy pomocy mediów – robionych zazwyczaj przez wielkomiejskie elity należące do wyższej klasy średniej – mit o koniecznym powrocie do wolnego rynku. Czyli do pewnego stanu naturalnego, który został tylko na czas powojennej odbudowy jakby „zawieszony”. Następnie do głosu doszła generacji polityków z Margaret Thatcher i Ronaldem Reaganem na czele. Którzy złamali kręgosłup związkom zawodowym i otworzyli wrota do liberalizacji zachodnich rynków pracy.

A potem było już tylko gorzej. Kapitalizm stale wymuszał obniżki podatków dla najbogatszych i liberalizacje rynku pracy oraz sektora usług. Gdy przychodziło zapłacić za te posunięcia kapitalizm odpowiadał, że wina oczywiście, że wina leży po stronie… rozrzutnej demokracji. Więc to ludowi trzeba zakręcić kurek z pieniędzmi i zafundować programy redukowania wydatków publicznych. Czy kapitalizm też wtedy oszczędzał? Wolne żarty. Kolejne fale cięć likwidowały podstawy państwa dobrobytu (mniej na bezrobotnych, mniej na mieszkalnictwo, mniej na szkoły), biznes mógł liczyć na kolejne subsydia i zwolnienia podatkowe. Albo deregulacja sektora bankowego (to już koniec lat 90.). Która otworzyła wielkiemu kapitałowi drogę do osiągnięcia nieprawdopodobnych wcześniej zysków. Tak ruszyło zjawisko „sprywatyzowanego keynesizmu” (to z kolei określenie politologa Colina Croucha). Rząd zamiast pożyczać pieniądze i potem za ich pomocą zapewnić zwykłemu człowiekowi dostęp do godnych warunków mieszkania, przerzucił to zadanie na obywatela. Masz tu człowieku tani kredyt i spełniaj swoje marzenia. Droga do krachu bankowego lat 2007-2008 stanęła otworem.

I wreszcie doświadczenie dekady po kryzysie 2008 roku. Gdy pozbawiony już wszelkich hamulców kapitalizm znów wziął demokrację pod but twierdząc, że to ona znowu wszystko przepuściła. Stworzyła takie wrażenie, żeby z uciułanych przez nią pieniędzy (podatki) spłacić swoje własne długi karciane (nacjonalizowała strat sektora finansowego). I po raz kolejny – jak gdyby nigdy nic - przystąpić do… zaciskania pasa. Oczywiście nie swojego. Dziwiąc się jeszcze, że „demokracja nie może się już podnieść z podłogi”.

Demokracja zdychająca w łańcuchach

Jeśli nie przekonuje was podejście Streecka, to możecie zapoznać się z koncepcją „niedomoratycznego liberalizmu” Yascha Mounka, amerykańsko-niemieckiego politologa polskiego pochodzenia. Mounk (w Polsce podobny tok myślenia zaprezentował choćby filozof Dariusz Karłowicz) pokazuje, że owszem - liberalna demokracja była atrakcyjną obietnicą, ale jednocześnie konstrukcją kruchą. Obawa, że ład upadnie, od początku kładła się cieniem na samopoczuciu demokratów. Ten lęk, że przekonana o słuszności swego demokratycznego mandatu masa zerwie wszystkie narzucone jej łańcuchy i podepcze mechanizmy kontroli była głęboka. I doprowadziła do nałożenia na demokracje… kolejnych łańcuchów. Na przykład rozbudowania takiego mechanizmu jak niedemokratyczne sądownictwo konstytucyjne, które ma kontrolować posunięcia demokratycznych rządów. A gdy uzna, że ustawy nie są takie, jak by chciały elity (z których sędziowie się przecież wywodzą) to będzie je blokować. I blokowała – ot choćby przez lata blokując w USA wprowadzane w różnych stanach próby opodatkowania najbogatszych. Podobnie było z wprowadzeniem do gry „niezależniej” (czytaj niedemokratycznej) bankowości centralnej. Zdolnej tak powiązać ręce demokratycznym rządom (na przykład przez mordujące wzrost ale korzystne dla rentierów wysokie stopy procentowe), że rządy mogły w zasadzie z prowadzenia realnej polityki gospodarczej jedynie abdykować.

Im więcej było mechanizmów pętania demokratycznych polityków łańcuchami, tym bardziej nie są oni w stanie wykonywać podstawowego obowiązku: nie mogą w sposób efektywny przekładać woli obywateli na realną politykę publiczną. Czyli ze strachu przed popadnięciem w tyranię większości liberalna demokracja poszła w kierunku swojego wynaturzenia czyli niedemokratycznego liberalizmu. I to jest właśnie gorzkie dziedzictwo minionych trzydziestu lat, z którym się obecnie zmagamy. I dopiero tzw. populiści potrafili przebić się z przekazem – zdejmijcie demokracji choćby część tych łańcuchów, bo ją zamordujecie. W odpowiedzi zostali uznani za zwolenników autorytaryzmu, faszystów i (sic.) wrogów demokracji.

Tylko, że antyPiSowska sekta zdaje się tego wszystkiego nie przyjmować do wiadomości. Wygodnie jest im widzieć wszystko osobno. I kroczyć dalej wygodną ścieżką totalnego utożsamienia swojego interesu (osobistego, towarzyskiego, klasowego) z jedyną i słuszną liberalną demokracją. Co gorsza przestali to widzieć (albo tylko milczą na ten temat) ci wszyscy zagnani w szeregi antyPiSu, którzy byli kiedyś tej krytyki świadomi. A czasem nawet ją współtworzyli. Siła szantażu apokaliptycznej sekty jest jednak wielka. Trochę żenująca. Ale i trochę przerażająca. Jak to z perspektywą rządów sekciarzy bywa.

KJ

Czytaj bieżące tematy:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka