Nie załatwiliśmy sobie w Polce wiz tajlandzkich, korzystając z możliwości uzyskania wizy na granicy. Wiedzieliśmy, że trzeba zabrać zdjęcia, a samo uzyskanie nie wiąże się w portach lotniczych z żadnymi problemami. Przy wjeździe do Tajlandii otrzymaliśmy wizę na 2 tygodni (bezpłatną) nie było natomiast możliwości uzyskania wizy na dłuższy pobyt, Polecono na przedłużyć ją w Imigration Office w dowolnym mieście. Przedłużyliśmy, ale okazało się, że można uczynić to tylko na kolejny tydzień, za 190 zł i z koniecznością dostarczenia kolejnego zdjęcia. Kolejny problem wizowy wystąpił przy wyjeździe do Kambodży. Musieliśmy zapłacić 120 zł za uzyskanie wizy wielokrotnej i dostarczyć kolejne zdjęcia do formularzy. Zrobienie zdjęcia na tej granicy było mocno utrudnione, ale jakoś się udało.
W przeciwieństwie do sprawnie organizowanych wycieczek i przejazdów po Tajlandii, wyjazdy zagraniczne podlegają skomplikowanym, długim i najczęściej zbędnym procedurom. Najpierw przed granicą, w biurze wypełnianie formularzy wyjazdowych i wjazdowych na powrót do Tajlandii z podaniem szczegółowych miejsc pobytu w Tajlandii i w Kambodży, potem na granicy kolejne formularze wjazdowe i wyjazdowe z Kambodży, dwukrotna zmiana autobusów, które dowożą na granicę (pod sama granicę podjeżdżają specjalne autobusy) wreszcie pokonanie piechotą samego przejścia tajskiego, strefy buforowej i granicy Kambodży. Przechadzka może zaowocować bezcłowymi zakupami np. papierosów, które kosztują o połowę taniej niż w samej Tajlandii (paczka Marlboro 3 zł…)
Kolejka do przekroczenia granicy była bardzo długa- przewodnik określił, że będziemy stać w niej około godziny. Równocześnie zaproponował, ze za 20 zł od każdego, jest w stanie przeprowadzić nas bokiem. Zbiórka pieniędzy była jawna i sprawna, przewodnik przekazał ja jakiemuś oficerowi, a ten wskazał nam uprzejmie drogę poza kabiną, w której siedzieli strażnicy graniczni.
Żadnego łapówkarstwa pod ladą!
Przekraczając granice Tajlandii z Kambodżą trafiamy w dość sporą strefę buforową.Najbardziej uderza w niej obecność ogromnego kasyna.W Tajlandii hazard jest surowo zabroniony, jedynie zakłady podczas mocno rozpowszechnionych walk Mai Tai, wymykają się spod kontroli. Jedynym dopuszczonym hazardem są losy loteryjne. Bogaci Tajowie mają w tej strefie buforowej swoje mini Las Vegas.
Kolejna drastyczna zmiana- to brudne ulice, których w Tajlandii praktycznie nie ma. A także sporo żebrzących dzieci z Kambodży, na które służby graniczne nie zwracają uwagi.
Po przekroczeniu granicy Kambodży, wkracza się w zdecydowanie inny świat. Dominującym środkiem transportu są drewniane wozy, ciągnione przez ludzi bądź też przez dziwnie zamocowane motory. Tym transportem najczęściej są transportowane przez granice zarówno różne towary jak i bagaże podróżnych, którzy granice muszą przekraczać na piechotę.
Dość szeroka, dwukierunkowa droga (ruch prawostronny), pełna drewnianych wozów z towarami, znikoma w porównaniu z Tajlandią ilość motorów i samochodów. I dużo rowerów. Ograniczenie prędkości do 60 km obowiązuje na całej trasie, którą mieliśmy do pokonania- nasz autobusik jechał jednak z prędkością nie większą niż 40-50 km na godzinę. Ponieważ w drodze powrotnej jechaliśmy zdecydowanie szybciej, do dzisiaj nie wiem, czy ta powolna jazda miała jakiś „biznesowy” cel, czy tez wynikała z obawy przed możliwością nagłego wkroczenia na jezdnię stada krów ( zjawisko nagminne).
W prowincji Siem Reap dominuje równina pokryta polami uprawnymi ryżu i liczne drzewa owocowe. Wzdłuż drogi drewniane budownictwo, czyli chatynki na palach, tworzące enklawę cienia pod domem, która często służy za sypialnię w porze suchej, gdy temperatury dochodzą do 37-38 stopni C. Są także doskonałym schronieniem dla domowego bydła. Stosunkowo niewiele jest porządnych, murowanych budowli, co wynika po części z tradycji (tylko król i jego rodzina mieli kiedyś prawo do budowli kamiennych), ale przede wszystkim z biedy przy dużej dostępności drewna budowlanego w tym kraju.
Docieramy do miasta Angkor. Za sprawą bliskości kompleksu świątyń, miasto roi się od pensjonatów i hoteli. Zatrzymujemy się z Lesiem w hotelu innym od pozostałych pasażerów naszego 10 –osobowego busa – doświadczenie w bezpośrednim bookingu spowodowało, że mamy świetny hotel w bardzo dobrej cenie.I najważniejsze, z ogromnym basenem (reszta musiała zadowolić się chłodzeniem, po całodniowym upale, pod prysznicem). Hotel jest czysty, zaopatrzony we wszystkie drobiazgi hotelowe-od szczoteczek do zębów, poprzez czajnik, herbatki, kawy do szlafroków i kapci..Niby wszystko zgodnie ze najwyższym standardem, tylko w szczegółach występuje sporo różnić.
Wodę można zagotować, korzystając z jednego gniazdka do prądu, znajdującego się tuż przy łóżku. Aby pokonać przeszkodę w postaci zbyt krótkiego sznura - łóżko należy przesunąć. W łazience brak gniazdka (golenie także przy łóżku). A hotelowe kapcie, to mocno sfatygowane, plastikowe klapki….Ale w spisie rzeczy, które być powinny-wszystko się zgadza.
Kiedy zeszłam do hotelowego lobby, aby sprawdzić w necie, co dzieje się na świecie, dobiegł mnie urokliwy dźwięk gry na cymbałkach. Młoda Khmerka, siedząc na macie na małym podwyższeniu, siedząc nieruchomo jak posąg, wpatrzona gdzieś przed siebie, grała cichutko lokalne utwory.
Wczesnym rankiem wyjeżdżamy do Angkor Wat. Droga wiedzie przez dżunglę, w której rosną kilkusetletnie drzewa. Kompleks otoczony jest fosą. Główna świątynia ma 5 wejść od strony zachodniej. Głównym wejściem mogli wchodzić kapłani i król. Pozostał przeznaczone były dla członków dworu i urzędników, inne dla plebsu a ostatnie dla zwierząt. Pozostałe świątynie mają wejścia od wschodu. Może to świadczyć o tym, ze Angkor Wat był w założeniu przeznaczony do pochówku jego pomysłodawcy, królaSurjawarmana II*. Świątynia ma trzy poziomy. Pierwszy symbolizuje piekło, gdzie mogą wejść wszyscy, następny ziemię, gdzie również dostęp był powszechny, ale ostatnie poziom, nazywany rajem –dostępny był tylko dla króla i kapłanów. Droga do niego wiodąca to niezwykle strome, wąskie schody. Każdy, kto chce wejść na ten poziom musi mieć zakryte ramiona i nogi.
Piękna i niezwykłości tego miejsca nie można oddać dostatecznie słowami. Warto obejrzeć załączony film. Delikatne rzeźbione reliefy, zaborcza dżungla, która korzeniami drzew oplotła w wielu miejscach mury i części świątyń, niezliczone rzeźby. Wiele z nich niestety bez głów i cennych zdobień, sprzedanych przez szabrowników do wielu muzeów i prywatnych kolekcji na całym świecie.
Uderza przemyślność budowlana architektów kompleksu. Wszystkie elementy wewnętrzne zbudowane są ze skał pochodzenia wulkanicznego, (a wiec lekkich) natomiast obłożone zostały skałami litymi (laterytem) transportowanymi na miejsce przy pomocy słoni.
Zwiedzamy kolejne świątynie: taras słoni, świątynię małp. Przyglądamy się tancerkom –zwanymi tancerkami nieba (anioły-jak mówi nasz przewodnik).Dotknięcie ich piersi gwarantuje podobno szczęście. Nic dziwnego, ze w odróżnieniu od pozostałych części rzeźby, piersi są wygładzone bezbłędnie.
Świątynia poświecona był pierwotnie Wishnu, ale potem dołożono w wielu miejscach posągi Buddy.
W kompleksie jest kilkanaście budowli, starożytnych bibliotek. Niestety, nic nie postało z ich wyposażenia.
Cały kompleks, ponownie odkryty dla świata w okresie kolonizacji francuskiej, podlega obecnie odbudowie. Nieprawdą jednak jest, że o świątyni zapomniano. Miasto Angkor, mimo przeniesienia stolicy i pałacu króla do Phnom Penh, nie wyludniło się i przez wiele lat było bardzo duże. W okresie największej świetności liczyło ponad milion mieszkańców.
Wiele budowli poddało się zaborczej dżungli, korzenie drzew rozsadziły baseny, murki i rzeźby. Wokoło widać mnóstwo kamiennych elementów, które czekają na powrót na pierwotne miejsca. Tylko kilkunastu strażników świątyń, czyli kamiennych lwów, zachowało się w pierwotnej postaci. Wszędzie widać prace archeologiczne i renowacyjne. Prowadzone są pod nadzorem UNESCO. Największymi donatorami (pierwszym, lecz nie największym, była Francja) są Japonia i Indie. W pracach archeologicznych brali także udział Polacy.
Opuszczamy kompleks Angkor Wat. Warto było chodzić w promieniach palącego słońca, gdy temperatura w cieniu sięgała 38 stopni. Kilkanaście lat temu, miałam okazje oglądać świątynię Borobudur na Jawie. Imponująca, ale w zupełnie innym stylu. Borobudur stracił na ważności w 11 wieku. Dokładnie wtedy, gdy w Kambodży budowano Angkor Wat.**
W alejach przecinających dżunglę i stanowiących dojścia do różnych miejsc kompleksu świątynnego, natknęliśmy się na grupy kalek, którzy grali na instrumentach khmerskie utwory. To ofiary pól minowych i represji z okresu Czerwonych Khmerów. Tu można było spokojnie wrzucić pieniądze z przekonaniem, że nie trafią finalnie do tych, którzy byli sprawcami mordów i okaleczania własnego narodu.***
Wyjeżdżamy z Kambodży. W pamięci pozostanie mi opowieść Lao o strasznych czasach terroru, o killing Fields i minach,przed którymi ostrzeżenia można nadal znaleźć w dżungli kambodżańskiej. I jego smutną konstatację: kocham mój kraj, ale korupcja i bezprawie i straszna bieda nie dają mi tutaj żadnej szansy…
P.S. Nie miałam okazji napić się znakomitej, kambodżańskiej herbaty. Od prymitywnych knajpek dla tubylców po hotele króluje tutaj unileverowska Lipton Tea. Cóż. Bieda -biedą, ale najważniejsza jest globalizacja. Kapitału, oczywista.
*Świątynia Angkor została zbudowana przez Surjawarmana II (1113-1150n.e.) ku czci hinduskiego bóstwa Wisznu, z którym, jako władca-bóg, król ten się identyfikował. Przy budowie tego kompleksu pracowało około 5 tysięcy rzemieślników i 50 tysięcy robotników. Całkowita powierzchnia razem z murami zewnętrznymi i fosą to 2,08 km²[1]. Najwyższa z wież mierzy 65 metrów. Do jego wykonania wykorzystano wykazujący się dużą twardością lateryt. Jeden z największych skarbów Angkor Wat to kamienny "arras" ciągnący się na długości ponad 900 metrów, na którym widnieje prawie 20 tysięcy postaci przedstawiających realistyczne sceny z eposów indyjskich Ramajany i Mahabharaty, jak również życie dworu.
**Borobudur (Świątynia-wzgórze) – buddyjska świątynia naJawie, na obszarze porośniętej dżunglą równiny Kedu, powstała pomiędzy750 a850 r. n.e., kiedy nad Jawą panowała zhinduizowana dynastia Śailendrów. Świątynia buddyjska wyrosła z mniejszego zamierzenia architektonicznego poświęconego Śiwie. Borobudur jest jednym z największych obiektów kultu buddyzmu na świecie.
Piramidalna konstrukcja świątyni odzwierciedla buddyjską wizję świata. Ma budowę tarasową, na pięciu czworobocznych tarasach dolnych znajdują się reliefy przedstawiające sceny z życia Buddy i dżataki. Na trzech górnych tarasach kolistych mieszczą się 72 dagoby, zaś w każdej z nich (poza jedną) znajduje się figura Buddy. Całość wieńczy większa od innych dagoba. Bok najniższego tarasu ma 111 m. długości, całość zaś wysokość 35 m.
Budowla nie posiada pomieszczeń wewnętrznych, przeznaczona jest do rytualnej pielgrzymki, na trasie której rozmieszczone są płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Buddy o łącznej długości około 6 km[1].
Jeden z pomników Buddy w pozie medytacyjnej jest uważany za szczęśliwy. Lokalni przewodnicy mówią, że jeśli kobieta dotknie pięty buddy a mężczyzna jego palca, będzie im towarzyszyć szczęście.
Borobudur stracił na znaczeniu w XI wieku. Dla świata budowlę odkrył w 1814 jeden z angielskich oficerów. Wicegubernator Jawy Thomas Stamford Raffles zorganizował wówczas pierwsze prace konserwatorskie i wykopaliskowe. Kompleksową odbudowę prowadzili Holendrzy w latach 1907-1911. W 1991 Borobudur wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
*** O wizycie w miejscach zwanych „Killing Fields” ,pisałam w notce Kruk krukowi oka ni wykole.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Borobudur
Inne tematy w dziale Rozmaitości