Nad rzeką-autostradą ptaków.Pomost hostelu dla wizytatorów Orangh0Uthan center.
Autor:Lesio
Nad rzeką-autostradą ptaków.Pomost hostelu dla wizytatorów Orangh0Uthan center. Autor:Lesio
1maud 1maud
1814
BLOG

W królestwie Orangutanów

1maud 1maud Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

Borneo. Prowincja Kalimantan Płd.

Nie lubimy z Lesiem wakacji pobytowych w tropiku. Dlatego nawet tzw. regularne wycieczki z jakiegoś biurem podróży łączyliśmy z indywidualnymi wyprawami. Tak uczyniliśmy także w Indonezji. Wycieczka ograniczała się do eksploracji Bali. Skąd – nie bez przeszkód –zorganizowaliśmy wyprawę na Borneo.

Pengkalanbuun. Niewielka miejscowość na Borneo. Mimo oddalenia o ok. 700 km od Bali lot na nią trwał kilka godzin. Najpierw z Denpasar do Surrabaya (Jawa), potem do Semarangu. A stamtąd małym samolotem do Pengkalanbuum na Borneo. Lądowisko trawiaste, z jednym pasem.

   Z samolotu wychodzimy wprost w kałużę wody. W drewnianym baraku skrupulatnie sprawdzają nasze dokumenty i specjalne pozwolenie na wjazd na Borneo. To nie koniec formalności. Indonezyjski przewodnik wsadza nas do Jeepa, którym jedziemy na posterunek policji. Tam czekamy około godziny na kolejny stempelek, wpisujemy się do księgi przyjazdów. I możemy rozpocząć naszą drogę do serca indonezyjskiej dżungli. Na spotkanie z orangutanami. 

     Kilka kilometrów od lotniska, dokąd prowadzi utwardzona droga, jest miejscowość Penkalanbuun. Tu ma swój dom Galdikas-Brindamour Biruté, kanadyjska badaczka, która swoje życie poświęciła badaniom i ochronie człowieka lasu, czyli orang-uthan. Adam (nasz przewodnik jest chrześcijaninem, jednym z nielicznej ich grupy na Borneo) prowadzi nas do chaty, która okazuje się sklepem z napojami. Pijemy tam bardzo słodki rodzaj herbaty. Tuż obok chaty czeka na nas łódź. Przesiadamy się do niej, aby po kilkudziesięciu minutach podróży szeroką rzeką wpłynąć w jej odnogę. 95% transportu odbywa się tutaj wodą

 

 Wg Adama za dwie godziny mniej więcej będziemy w hostelu, gdzie będziemy nocować. Płyniemy rzeką wśród dżungli. Im dalej, tym mniej śladów wyrębu dżungli metodą przemysłową. Po obu stronach ponad czterdziestometrowe drzewa. U podnóża drzew gęsta, tropikalna roślinność. Gdzieniegdzie rozświetlona barwnymi kwiatami. Zewsząd słychać odgłosy ptaków. Których w zasadzie nie widać dopóki łódź nie zwolni pozwalając skupić wzrok na otaczającej zieleni, wśród której można dojrzeć sprawców hałasu. Wypatrujemy orangutanów. Jeszcze nie wiemy, że z łodzi zobaczyć je jest niezmiernie trudno.  Nagle spotykamy stado bardzo dziwnych małp. Z długimi, „ludzkimi” nosami. To nosacze. Nasz przewodnik podaje ich miejscową nazwę: Dutch monkey. Tubylcy jako pierwszego białego człowieka zobaczyli Holendrów. Nosy miejscowych Dajaków były zdecydowanie mniej wystające.  Nosacze nie wykazują żadnego niepokoju. W pewnym momencie zatrzymujemy łódź, żeby małpy mogły zakończyć przeprowadzkę z jednego brzegu rzeki na drugi. Przez kilkanaście minut obserwujemy przeprawę. Wykorzystując konary drzew, wystające z wody oraz gałęzie schodzące z niższych partii drzew dżungli – całe stado zwinnie przeskakuje na przeciwległy brzeg.      

    Łapie nas kolejny deszcz, bardzo rzęsisty. Teraz rozumiemy, dlaczego Adam załadował na łódź „sztormiaki”. Ulewa trwa kilkanaście minut i znowu docierają do nas promienie palącego słońca. Później, kolejne gwałtowne, krótkotrwałe prysznice nie robią na nas żadnego wrażenia. Płyniemy dalej. Rzeka zwęża się, co rusz musimy omijać konary drzew i wysepki roślinności. I wreszcie docieramy na miejsce. Sygnałem jest mały pomost na brzegu rzeki. Od Adama dowiadujemy, się, że będziemy nocować w domkach zbudowanych specjalnie z okazji pierwszej, światowej konferencji ds. ochrony małp człekokształtnych, która miała miejsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia.

     Pomost nad rzeką przeradza się w całą drewnianą konstrukcję dróg prowadzących w głąb dżungli. Najpierw szeroki podest, na którym stoi spora drewniana chata (która okazuje się być „restauracją”). Od tego podestu dochodzą równolegle trzy pomosty w bok, na każdym stoją długie baraki podzielone na kilkanaście pokojów każdy. Dwa pomosty – to hotel, ostatni przeznaczony jest dla miejscowych pracowników i ich rodzin. Adam daje nam klucz  wskazując barak, w którym znajduje się nasz pokój. Idziemy pomostem. Pod nim, w dużych szparach pomiędzy deskami, widzimy bagno i zieleń bujnej, tropikalnej roślinności.

 

 Mimo dużej odległości od oceanu  przypływy wody w rzece są bardzo duże. Za kilka godzin zobaczymy pod stopami wodę. Okna w barakach nie maja szyb- drewniana roleta i moskitiera. Niestety, niezbyt szczelna. Pokój do którego wchodzimy jest bardzo duży, na końcu- łazienka. Podwójne łóżko na  całe szczęście na dość szczelnej podłodze, szafka, jakiś stolik. I podstawowe wyposażenie: świece oraz preparaty anty-moskitowe. Największe jednak wrażenie zrobiła na nas łazienka. Prysznic  zawieszony na gwoździu, a pod stopami (w miejscu odpływu) szerokie szpary miedzy deskami. Odpływ ze zlewu również był naturalny. Nie inaczej skonstruowano odpływ z sedesu. Przypływ rzeki zastępował wywóz szamba. Zostawiliśmy plecaki i wróciliśmy na główny podest. Okazało się, że tzw. restauracja będzie otwarta za 2 godziny. Dopiero po naszym pojawieniu się w ośrodku tubylcy przystąpili do przygotowania posiłku. Poza nami byli w nim jeszcze dwaj Niemcy (ze swoim przewodnikiem), którzy przyjechali na tracking w dżungli.   

 Ptasia Autostrada

Wróciliśmy na pomost nad rzeką. Teraz mieliśmy okazję zobaczyć, że dżungla żyje. Barwne motyle, ptaki fruwające wzdłuż rzeki, małpy. Leszek postanowił spróbować zabawić się w tubylca i wsiadł odważnie do kanoe, wyżłobionego z pnia drzewa. Wyposażony w jedno wiosło starał się udowodnić, że piruety kręcone na środku rzeki były zamierzone. Po chwili jednak złapał rytm i zasady. Dzięki temu  udało mu się bezpiecznie dobić do pomostu. Słuchaliśmy rechotu żab, ptaków, pohukiwań małp, cykad...To naprawdę zdumiewająca orkiestra. Ubraliśmy się nad rzekę stosownie (tak się przynajmniej wydawało). Skarpety, spodnie, długie rękawy. No i oczywiście na odległość było nas czuć (zażywaną specjalnie!) witaminą b i preparatami przeciw- owadom. Niestety, założyłam klapki. Cienka, biała skarpeta po chwili była już czerwona...Musiałam wrócić do pokoju i założyć adidasy. Agresja moskitów jest ogromna.

  Pierwsza noc na skraju dżungli nie należała do długich. Kiedy położyłam się do łóżka, po podłodze przebiegł ogromny karaluch. Mimo usilnych namów Leszka na zgaszenie świecy, nie dałam się. Wolałam spryskać co się da płynem przeciwko komarom niż zastanawiać się, co mi chodzi po łóżku. Bądź na co mogę nastąpić nogą w trakcie nocnej wycieczki do toalety. 

Słońce wstało sporo przed 6 rano. My też. Udaliśmy się nad rzekę. Tam, oprócz porannych odgłosów budzącej się do życia dżungli, czekał widok niepowtarzalny. Kawalkada ptaków różnej wielkości i kolorów lecąca kilka metrów nad rzeką. Naturalnym ograniczeniem tej ptasiej autostrady były wysokie drzewa po obu stronach. Ranny spektakl był bardziej efektowny, bo ptaki gremialnie wyfruwały ze swoich gniazd na poranny posiłek. Wieczorem, podczas powrotu, tłum na autostradzie był zdecydowanie mniejszy. 

Wreszcie wyruszamy do centrum rehabilitacji orangutanów. Równocześnie miejsca z którego po wyleczeniu wracają do życia w naturalnych warunkach. To jedno z miejsc stworzonych na Borneo przez Galdikas Biruté.

 Po dwóch godzinach omijania kęp gęstych namorzyn docieramy do wykarczowanej na brzegu rzeki polany. Wokół niej jest kilka drewnianych chat. To domy opiekunów orangutanów, a dwa z nich stanowią swoistą klinikę. Orangutany urządzają swoje gniazda w pobliżu. To tutaj przywożone są dorosłe orangutany odebrane tubylcom, bądź zarekwirowane w trakcie próby nielegalnego wywozu z Borneo.  Tam zobaczyłam po raz pierwszy w życiu orangutana. Koło centralnie położonej chaty rozłożyła się dorosła samica z dzieckiem. Była jeszcze zbyt słaba, aby z maluchem wrócić na bezpieczne dla niej wysokie drzewo. Do ośrodka trafiła prosto ze statku, którym miała być wywieziona w świat. Wcześniej musiała być przechowywana w fatalnych warunkach, bo trafiła tutaj w bardzo złym stanie. Dzięki dokarmianiu mlekiem i jej i malucha udało się oboje uratować. Maluch stracił jednak jedno oko.

   Wyraźnie przyzwyczajona do obecności człowieka samica nie zawracała na nas uwagi. Mogliśmy z bardzo bliska przyjrzeć się, zrobić zdjęcia. Oprócz tych dwojga, nie było widać  w pobliżu innych orangutanów.  Od opiekunów dowiedzieliśmy się, że obecnie do chat przychodzi ich nie więcej jak kilka, a reszta wróciła już do naturalnego środowiska. Czyli do życia na drzewach, na wysokości 30-40 m nad ziemią. Tam codziennie moszczą sobie gniazda z gałęzi i liści. Na ziemię schodzą rzadko z uwagi na czyhające na nie niebezpieczeństwa. Takich jak  dzikie świnie oraz niedźwiedzie baribal.

W ośrodku spodziewano się za kilka dni przywozu 4 orangutanów, które ukończyły 4 lata w innym ośrodku i zostały zakwalifikowane do ostatecznego przygotowania do powrotu do natury. Niektóre z wypuszczonych na wolność małp znika w gęstwinie dżungli. Kilkanaście z nich powraca jednak na specjalny pomost drewniany, wiodący 150-200 m w głąb dżungli, pobudowany przez pracowników ośrodka. Służy jako miejsce dokarmiania.  Małpy wracają tak długo jak nie poczują się na tyle silne, aby odejść z tego miejsca na zawsze. Raz dziennie dwóch pracowników, z wiadrami pełnymi mleka oraz kiściami bananów udaje się na koniec pomostu na dokarmianie. 

         Po długiej rozmowie z tubylcami zaproponowano nam udział w takim dokarmianiu. Zostaliśmy poinstruowani jak się mamy zachowywać: nie wyciągać rąk do nich, nie wykazywać inicjatywy w kontakcie, nie uciekać przed dużymi samcami.. oraz..nie uśmiechać się szeroko. Uśmiech bowiem może być uznany za zapowiedź agresji.  

Do pomostu przybił mały statek parowy. Ze statku wyszła spora grupka (kilkanaście osób) tubylców z Pengkalanbuun. Przyjechali oglądać orangutany. W ramach akcji szkoleniowej, uświadamiającej konieczność ochrony tego wspaniałego gatunku małp. W skład grupy wchodziły rodziny z dziećmi.   Powstało pewne zamieszanie, spowodowane dość głośnym zachowaniem gości. O dziwo, hałas zwabił na polanę 3 orangutany.

 

 Adam wytłumaczył nam, że orangutany są bardzo ciekawskie i przyszły sprawdzić, co się dzieje. Orangutany najpierw oglądały przybyszów z pewnej odległości, ale po chwili bezceremonialnie zaczęły dotykać ludzi a potem zaczęły zabawę między sobą. Były więc niestarsze  niż 5, 6 lat.  

Poznajemy Husasi

Nadeszła pora dokarmiania. Ruszyliśmy do dżungli. Dajakowie  uzbrojeni w dwa wiadra z mlekiem, oraz kolejne dwa pełne bananów. Ja uzbrojona w kamerę, a Leszek w aparat fotograficzny.

     Już po kilku krokach w głąb dżungli zrozumiałam, co znaczy określenie „piekło dżungli” Temperatura była wyższa niż na polanie. Wilgotność była ogromna. Pokonywanie desek pokrytych mchem i porostami wymagało permanentnej uwagi.Było piekielnie ślisko. Kiedy dotarliśmy na miejsce karmienia, Dajakowie poprosili nas o pozostanie w odległości mniej więcej 30-40 metrów od miejsca, w którym postawili wiadra z mlekiem. Wiadra z bananami miały pozostać przy nas.  Dajakowie zaczęli pohukiwać. Oraz wołać po imieniu....Przez kilka minut staliśmy w ciszy. Nagle, jeden z opiekunów pokazał ręką gdzieś wysoko na głową. Równocześnie usłyszeliśmy jakby szum wiatru, dobiegający z korony drzew. Spojrzeliśmy obydwoje w górę. Wśród feerii zieleni mignęła nam ruda plamka. Plamka, która wyraźnie przemieszczała się w dół, po drzewie. Powoli stawała się większa. To pierwszy z przywołanych orangutanów. Tam są inne _powiedział Leszek, pokazując drzewa z drugiej strony. A więc słyszały. Usłyszały i nadchodzą.   

    Po kolejnych minutach było już sporo plamek, różnej wielkości. Niektóre  przeobraziły się w doskonale widoczne orangutany. Orangutany żyją oddzielnie. Dlatego nadchodziły z różnych stron dżungli. Kiedy pierwszy z nich zszedł na pomost, zanim podszedł do wiadra, podszedł do opiekunów, którzy witali się z nim drapiąc i klepiąc go po głowie..Potem orangutan podszedł do garnuszka z mlekiem, nalanym dla niego z wiadra przez opiekunów. Nadchodziły inne. Powoli, bez pośpiechu. Wtedy jeden z opiekunów powiedział: - popatrzcie teraz na to drzewo. Zobaczyliśmy na nim orangutana, który jakby zastygł jakieś 3 metry nad ziemią, jedną ręką trzymając się pnia. Po chwili, orangutan, który był najbliżej tego drzewa, podszedł i wyciągnął rękę. Orangutan z drzewa natychmiast podał swoją i spokojnie zeskoczył na pomost. Okazało się, że przybysz miał uciętą ręką na wysokości łokcia.   

   Jeden z Dajaków wyjaśnił nam przyczynę tego  zachowania. Otóż orangutan kaleka kiedyś został przy zejściu z drzewa zaatakowany przez baribala. W efekcie miał amputowaną jedną rękę. Z powodu tej ręki trafił na rok do ośrodka rehabilitacji. Wrócił do dżungli rok wcześniej, ale w przeciwieństwie do orangutanów, które przychodzą na dokarmianie sporadycznie, a niektóre odeszły już w głąb dżungli na zawsze, kaleki orangutan jest codziennym gościem na „pomostowej kuchni” Rytuał zejścia jest zawsze ten sam. Czeka, aż któryś z orangutanów poda mu rękę, wtedy spokojnie zeskakuje. Jeśli nadejdzie pierwszy, to do zejścia ośmiela go któryś z Dajaków. Trauma spotkania z baribalem pozostała.  

    Łącznie mieliśmy na pomoście 9 orangutanów. Najpierw każdy ruszył po mleko. Najbardziej niecierpliwi próbowali przechylać całe wiadro...Dajakowie zaczęli podawać po kilka bananów i wtedy pozwolili nam się zbliżyć do grupy. Zaczęliśmy także rozdawać banany. Brały je z naszych rąk jak ludzie. Spokojnie, po czym siadały na pomoście i zjadały. Z zachowania całej grupy wynikało jednoznacznie- Dajakowie byli jak rodzina.. Co chwilę  któryś podchodził do opiekunów. Opierał o nich głowę, przymilał się. Dla nas  rozróżnienie ich było niemożliwe. Dajakowie każdego nazywali jego imieniem, a one reagowały na każde zawołanie opiekunów. 

   Kiedy 9 –tka kończyła posiłek, pojawił się ogromny samiec. Ważył pewnie około 100 kilogramów. Orangutany odeszły od resztek jedzenia, zostawiając wiadra do wyłącznej dyspozycji przybysza, który najwyraźniej stał najwyżej w hierarchii grupy. Powoli zaczęły wracać na drzewa i oddalać się od pomostu. Został z nami tylko samiec. Fałda tłuszczu, bardzo czarna tworzyła plackowatą  kryzę wokół pyska. Po wielkości tej fałdy można ocenić wiek orangutana. Nasz miał na pewno z 12 lat. W przeciwieństwie do całej grupy, samiec nie podchodził do opiekunów. Skoncentrowany był wyłącznie na jedzeniu. Zostaliśmy ostrzeżeni, że nie wolno zbyt blisko do niego podchodzić, bo zdenerwowany Husasi bywa agresywny. Gdyby zaczął wykazywać niepokój, mamy zdecydowanym krokiem wracać w kierunku polany, ale nie uciekać. Husasi zachowywał się bardzo spokojnie. Po jedzeniu filmowo rozłożył się na pomoście na sjestę. Leszek powoli podszedł do niego, chciał zrobić zdjęcia z mniejszej odległości. To się „szefowi” nie spodobało. Wstał i wyraźnie niezadowolony ruszył w naszym kierunku. Zgodnie z zaleceniami, ruszyliśmy w kierunku ośrodka zdecydowanym krokiem, lękliwie oglądając się do tyłu w celu sprawdzenia odległości w jakiej jest Husasi.

     Niestety, w mojej ocenie za szybko się ta odległość zmniejszała. Przyspieszyłam. Moment nieuwagi wystarczył, abym się poślizgnęła na pomoście i..wylądowałam na podściółce dżungli. Zanim oprzytomniałam, podbiegli Dajakowie, gwałtownie mnie podnieśli i postawili z powrotem na deskach. Leżałam może pół minuty... Wystarczyło, abym ręce i nogi miała w cętkach, które powstały od ukąszeń, pochodzących głównie od wszechobecnych mrówek. Teraz całą nasza czwórka dziarskim krokiem ruszyła na polanę. Tam mogłam spokojnie ocenić skalę otarć i ukąszeń. A także zdezynfekować ranki. Tam dopiero poczułam spore pieczenie i ból. Wcześniej oba odczucia  przyćmiła skutecznie adrenalina.   

 

 Husasi pozostał na skraju polany. Kiedy dojrzeli go wizytujący tubylcy (zanim opiekunowie zdołali ich powstrzymać), gwałtownie podeszli. Jeden z gości wyciągnął do niego rękę z ciastkiem. Husasi chwycił ciastko, a drugą ręką -za rękę gościa i zaczął ciągnąć w kierunku dżungli. Rozległy się krzyki w przybyłej na polanie grupie. Samiec jednak z ogromną siłą ciągnął nieszczęśnika, leżącego już na ziemi. Nadbiegło kilku opiekunów, jeden z nich odwrócił uwagę Króla Orangutanów gwiżdżąc gwizdkiem, kolejny podał mu banana. Husasi puścił nieostrożnego tubylca. Czy wycieczka zamierzała wrócić w tym momencie na statek, tego nie wiem. Ale po tym incydencie, natychmiast padło hasło: wracamy do domu.

      Na polanę powrócił spokój. Ale tylko na kilka minut  Nagle Husasi pobiegł do drzwi chaty niedaleko nas i zaczął walić drzwiami, wyrażając jakieś niezadowolenie. Po czym, chwycił leżąca na ziemi gałąź i rzucił w naszym kierunku. Wtedy jeden z opiekunów wyjął procę...a samiec na jej widok potulnie usiadł. Opiekun podszedł do niego, pogłaskał. Husasi spokojnie wstał i podszedł do samicy, która znowu zajęła ze swoim maluchem centralne miejsce na polanie. Położył się obok nich i zapadł w drzemkę. 

     Adam wyjaśnił nam, że Dajakowie w momentach zagrożenia agresją małp zawsze pokazują orangutanom procę, która budzi w nich niezwykły respekt. Zapytałam, dlaczego nie użyli procy w trakcie incydentu z tubylcem od ciastka- spokojnie wytłumaczył, że opiekunowie mieli wiele zastrzeżeń do głośnego zachowania wycieczki i chcieli się ich jak najszybciej pozbyć.

Husasi- król orangutanów

Po wyjeździe wycieczki przewodnicy opowiedzieli nam częściowo historię Husasiego. Była niemalże standardowa. Zabito mu matkę, a do Baby Oranghutan Center (gdzie wybieraliśmy się nazajutrz) trafił  odebrany z rąk handlarzy żywym towarem.

    Od początku jednak jego zachowanie różniło się od zachowania innych maluchów, które bardzo szybko zaprzyjaźniały się z ludźmi, wybierając sobie ulubionego opiekuna. Był bardziej nieufny od innych orangutaniąt. Nie garnął się  jak inne do objęć opiekunów Chodził własnymi ścieżkami po obozie. Pewnego dnia zaginął. Małe orangutany nie mają szans przetrwać z dżungli bez matek. Ekipa z obozu uznała, że Husasi  podzielił los maluchów, które giną samotne w dżungli.

   Po 18 blisko miesiącach, kiedy ekipa prof. Biruté siedziała w jadalni przy posiłku, za oknem „zawisł” na parapecie młody orangutan. Ku zdumieniu wszystkich, kiedy wyszli przed barak-okazało się, że do jadalni zaglądał..Husasi.  Do dzisiaj profesor zastanawia się jak było możliwe przetrwanie Husasi w dżungli. Był w dobrej kondycji! Orangutany codziennie wiją sobie gniazdo na noc, na wysokości ogromnej, bo około 30 metrów nad ziemią. Na ziemi czyha bowiem zbyt wiele niebezpieczeństw.  Maluchy nie mają do tego wystarczająco rozwiniętego zmysłu równowagi, nie potrafią także bezbłędnie odnaleźć jedzenia (dorosłe osobniki wiedzą, gdzie i jakie owoce czy rośliny, można w określonym czasie w dżungli znaleźć)  Być może Husasi znalazł naturalną opiekunkę w postaci samotnej samicy, która zaopiekowała się nim do czasu, gdy nie urodziła kolejnego malucha. Podobnie jak Sistrop. Którą Husasi wybrał na swoją obozową „matkę” kiedy trafił do ośrodka dla dorosłych orangutanów. Determinacja, jaką okazał w tym wyborze, może świadczyć, ze podobna historia mogła mieć miejsce w dżungli. Ponieważ mimo, braku zachwytu tym wyborem dominującej samicy w obozie Husasi nie odstępował jej na krok. Często na niego fukała, jednak karmiła go i uczyła zachowań umożliwiających powrót do dzikiego życia w dżungli. Przez blisko dwa lata spełniała rolę ostrej, zastępczej matki, a ze względu na dominującą rolę, jaką pełniła stadzie orangutanów żyjących w okolicach obozowiska, również i Husasi cieszył się większych mirem wśród zwierząt. Łatwiej mu było zdobyć pożywienie, miał pierwszeństwo.

 

    Nic więc dziwnego, ze szybko stał się, podobnie jak przybrana matka, przywódcą wśród swoich rówieśników. Od niej uczył się więzi społecznych, hierarchii, sposób przeżycia. Kiedy miał około 5 lat, Sistrop urodziła kolejne, własne dziecko i wtedy definitywnie odpędziła Husasi, ego. Musiał zacząć więc zupełnie dorosłe życie dojrzałego orangutana. Nastąpiło to około rok wcześniej niż w normalnych warunkach.(minimum 6 lat orangutan zostaje przy matce)

     Był wyjątkowo sprytny i wyjątkowo silny. Jego zachowanie było dla pracowników ośrodka nieprzewidywalne. Nie był agresywny, ale chodził własnymi ścieżkami i na każdym kroku okazywał swoją niezależność.  W miarę upływu lat, dobierał sobie samice, które chętnie wiązały się z nim w parę. Jego dwie ulubione towarzyszki to Sisway rodzona córka przybranej matki oraz Księżniczka. O niej napisze parę słów oddzielnie.

     Kiedy miał około 12 lat, pojawiły się na jego twarzy charakterystyczne fałdy, które są wynikiem bardzo intensywnego przyrostu testosteronu. Husasi był ogromny. Kiedy podchodziliśmy z Leszkiem do niego, leżącego na pomoście w dżungli, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Przed nami była ot, większa może trochę górka rudej sierści. Kiedy wstał i ruszył za nami – wtedy dopiero widać było masywne ciało i nieprawdopodobnie długie ręce.

   Dalszą historię Husasiego poznaliśmy wiele lat później z filmu Animal Planet. Samce, które były w okolicy, musiały mu się podporządkować, a próby wejścia na teren ( kilkanaście km wokół obozu) kończyły się zawsze ostrą walka. Z wszystkich Husasi wychodził zwycięsko. Tuż po naszym wyjeździe skutkiem wypalania i karczowania dżungli pod uprawy był napływ orangutanów w rejon obozowiska. W poszukiwaniu pożywienia i partnerek (orangutany żyją samotnie) na teren dominacji Husasi, ego weszło kilka nowych samców. Król musiał walczyć z intruzami. Pewnego dnia pracownicy znaleźli go bardzo mocno poranionego niedaleko pomostu od dożywiania. Husasi wrócił po pomoc....

     Żeby jednak to można było zrobić, uśpiono go. Największe rany na głowie zeszyto.. Wszyscy obawiali się, że wskutek rozległości ran, które w tych warunkach natychmiast pokryte są insektami, może dojść do posocznicy. Niewielu z mieszkańców obozowiska wierzyło, że Król przetrwa. Jednak on wyszedł zwycięsko. Po kilku tygodniach wrócił do pełni sił.  Znowu był niekwestionowanym Królem Orangutanów. A jego potomkowie są nosicielami genów zwycięzcy.

 

   Dzięki filmowi miałam znowu okazje zobaczyć Husasi,ego. Na pomoście, z którego spadłam oddalając się od Króla, pokazano Julię Roberts , którą Husasi objął uściskiem zbyt mocnym uściskiem, Tak, że musieli interweniować Dajakowie.

    W mojej pamięci natychmiast odżył obraz podrażnionego Husasiego, usiłującego wyciągnąć tubylca do dżungli...  Wśród mnóstwa orangutanów, które przewinęły się przez obóz Husasi ma miejsce szczególne. W jego oczach jest błysk – siły i wiary w zwycięstwo.

Księżniczka

Opiekunowie opowiedzieli nam też historię jednej z dwu ulubionych przez Króla samic. Przekazuję je uzupełniając informacjami ze wspomnianego wcześniej filmu na Animal Planet.

   Księżniczka podobnie jak Husasi, została odebrana z rąk Dajaków trzymających ją w klatce, jako cenny towar dla handlarzy. Niektóre małe orangutany tubylcy zatrzymują w domu do zabawy z dziećmi. Małe orangutaniątka są bardzo miłymi towarzyszami zabaw. Niestety, kiedy dorastają ich siła i naturalne zachowania powodują, że -niemogący sobie poradzić z niesfornym już wychowankiem - opiekunowie pozbywają się ich niestety  zabijając. Bo wychowany przez ludzi orangutan nie da się wyrzucić do dżungli. Nie zna naturalnych sposobów na przeżycie, więc będzie zawsze wracał do swojego „domu”...

 

    Księżniczka za swoją matkę uznała naukowca  dr Gary Szapiro, z którym nawiązała więź niezwykłą. Przez kilka lat, kiedy tylko to było możliwe, najchętniej spędzała czas w jego objęciach. Przez kilka godzin miałam okazję doznać, co to znaczy. Wtedy, gdy i ja zostałam ukochaną orangutana….

 Tych objęć nie rozluźniała nawet wtedy, gdy dr Gary wskakiwał do rzeki żeby popływać. Księżniczka bez śladu lęku kąpała się razem z nim, trzymając go za szyję.. Od wczesnego dzieciństwa usiłowała także naśladować we wszystkim swoją „matkę”. Robiła to tak umiejętnie, ze dr Gary podjął się eksperymentu nauczenia Księżniczki „mowy” ludzkiej. Po kilku latach mógł się z nią porozumiewać, a Księżniczka rozpoznaje bezbłędnie około 30 pojęć. Mimo, że ma już kilkoro dzieci i jest dorosłym orangutanem nadal reaguje na obecność opiekuna.  Oczywiście  nie wskakuje jak dawniej natychmiast w jego objęcia ( odruch przytulania do opiekuna u samic ginie w momencie, gdy rodzi swoje pierwsze dziecko). Ale porozumiewa się z nim jak dawniej. Zadziwia wszystkich, którzy mają okazję ją zobaczyć. Bo jak się nie zdziwić na taki obraz: orangutan wsiada ze swoim dzieckiem do kanoe, uwalnia łańcuch mocujący i płynie, wiosłując.. rękami. Czym skorupka za młodu nasiąknie..

Zemsta orangutanów

Opiekunowie na chwilę odeszli a my obserwowaliśmy orangutany przed chatą. Matka z czułością przytulała swojego półtorarocznego maluszka, który nie odchodził od niej dalej niż zasięg jej rąk. Nawet gdyby chciał, nie mógł, bo matka stanowczo przygarniała go bliżej siebie.

    Po powrocie zaczęli opowiadać o zwyczajach oraz zabawnych zdarzeniach, związanych z ich pupilami. Jedno opowiadanie utkwiło mi szczególnie w pamięci: któregoś dnia, kiedy nie mogli zapanować nad harcującymi małpami ( w ramach zabawy rozrzuciły jakieś narzędzia po całej polanie) w akcie determinacji dwom rozrabiakom dali solidnego klapsa. Reakcją był wrzask, ale skutek był pozytywny - przestały przeszkadzać w porządkowaniu. Ale nie zapomniały.. Kiedy wszyscy poszli do dżungli nazbierać gałęzi i liści, które miały służyć do budowy gniazd – orangutany dokonały zemsty za poranne klapsy. Weszły do jednego z drewnianych domów opiekunów i zdemolowały go kompletnie, wyrzucając wszystkie rzeczy, które wpadły w ich łapy, na polanę. Nigdy przedtem nie było takiego aktu, wiec opiekunowie byli przekonani, że to zemsta za klapsy. Od tej pory nie było już klapsów ani kolejnej demolki.

 Pytaliśmy, czy trudno im rozstawać się z pupilami, które często przez rok zostawały pod ich opieką. Powiedzieli, że nie. Bo największa radością dla całej grupy jest doprowadzić orangutany do dnia w którym swobodnie mogą wracać do natury. Jeśli osobnik pozostaje w pobliżu, pamięta i wraca. Najpierw na dożywianie, ale potrafi wrócić także po to, aby pokazać się w ośrodku.  Całą energię w ciągu dnia Dajakowie poświęcają na uczenie  lub utrwalanie u orangutanów naturalnych zachowań. Całą wiedzę o nich przekazała im Galdikas Biruté. Pani profesor nadzorowała kilka takich miejsc.

      Odwiedzany przez nas ośrodek nie był ośrodkiem zamkniętym, tak jak np. Sepilok Oranghutan Center w Malezji. Tutaj orangutany żyły w wolnej strefie tak długo dopóki nie nabrały sił i ochoty powrotu do życia na drzewach. Adam powiedział, że Dajakowie proponują nam krótką wycieczkę do dżungli, ponieważ widzieli w pobliżu małego baribala. Mimo lęku spowodowanego niedawnym upadkiem nie mogłam odpuścić takiej okazji. Zapuściliśmy się znowu w dżungle. Tym razem szliśmy gęsiego szlakiem, wyrąbanym maczetą w gęstwinie przez Dajaków.

    Oczywiście nastąpiła powtórka z rozrywki – po kilku minutach byliśmy mokrzy, z powodu wilgotności. Tym razem uważnie patrzyłam pod nogi, aby nie powtórzyć upadku na „ruchome’ podłoże. Niestety, okazało się, że miś nie planował randki z nami. Z pewnej odległości widzieliśmy dziką świnię, która także nie zdradzała ochoty na bliższy kontakt. O co miał żal Leszek, bo ja -najmniejszego!!!

   Niesamowite wrażenie zrobiły na nas korzenie niektórych drzew. Część naziemna korzenia, przypominała fantastyczne płaskorzeźby przedstawiające ni to splątane ciała, ni to kłębowiska węży. Dajakowie bardzo chcieli jednak pokazać nam cos poza urokliwymi korzeniami. Jeden z nich przypomniał sobie, że dwa dni temu widział niedaleko dużego węża.

 Zdziwiona zapytałam: przecież to było dwa dni temu, jak teraz go odnaleźć? - -

-Powinien być w tym samym miejscu, ponieważ dwa dni temu musiał zjeść jakież spore zwierzę i na pewno jeszcze trawi. Rzeczywiście. Wąż był na drzewie wskazanym przez Dajaka. Był to prawdopodobnie średniej wielkości pyton. Nie zareagował na naszą obecność. Leszek podszedł razem z Adamem bardzo blisko, ja -specjalnie nie dowierzając gadowi- wolałam obejrzeć sobie go z pewnej odległości.

Po powrocie z dżungli musieliśmy wracać do hostelu. Pływanie po zmroku łodzią, może zakończyć się urwaniem silnika, a nie uśmiechało się nam wiosłowanie przez kilka godzin. Ta noc była już dla mnie spokojniejsza. Wrażenia dnia spowodowały, że spałam „jak zabita”.

 

Orangutanie Maluchy 

 Śniadanie zjedliśmy bardzo wcześnie. Oczywiście po wcześniejszej obserwacji ptaków nad rzeką. Czekała nas dwugodzinna podróż łodzią do Baby Orangh-utan Center. Miejsca, w którym przebywają orangutany do 4 , 5 roku życia. Musieliśmy uzyskać na tą wizytę zgodę od profesor Biruté. Warunkiem odwiedzenia centrum był dobry stan zdrowia (wykluczone infekcje, które mogłyby być śmiertelne dla zwierząt).

  Dopłynęliśmy do pomostu. Był wyjątkowo długi. Ciągnął się przez kilkadziesiąt metrów w głąb lądu( z powodu bagnistego i zarośniętego brzegu rzeki). Do przycumowania łodzi na pomost wyszedł jeden z opiekunów małych orangutanów. Kiedy byliśmy w połowie pomostu przywitał mnie mały orangutan chwytając mocno za rękę. Oszołomiona tym zdarzeniem szłam powoli do ośrodka. Małemu nie wystarczało jednak trzymanie mnie za rękę. Drugą łapką (orangutany mają niezwykle długie w stosunku do wzrostu ręce) usiłował sprawdzić co mam w kieszeni spodni. Został zestrofowany przez opiekuna i na chwilę powrócił do grzecznej wędrówki ze mną za rękę. Nie na długo jednak.

   Kiedy doszliśmy do pierwszej chaty ośrodka, George, bo tak miał na imię, wsadził długi paluch w moje Adidasy i skrupulatnie, objeżdżając palcem przestrzeń pomiędzy butem a skarpetką zaczął sprawdzać, czy nie mam czegoś ukrytego w butach.. Kolejna uwaga opiekuna – tym razem George (pewnie w przekonaniu, że chwila okazji do zabawy ze mną się może skończyć) „poszedł na całość” i zerwał mi z nosa okulary. Oczywiście natychmiast z głośnym krzykiem uciekając w kierunku chaty. Na szczęście dla mnie drugi opiekun szybciutko odebrał Georgowi zabawkę. To nie były  okulary przeciwsłoneczne... Dzięki temu miałam szansę obejrzeć coś jeszcze w czasie wyprawy. George został przez opiekuna wsadzony na drzewo na którym było  kilka innych, małych orangutanów. Ponad roczny samiec trafił do ośrodka z domu tubylców na Borneo. Ponieważ od malutkiego wychowywał się z ludźmi, bardzo trudno było nauczyć go naturalnego sposobu życia. Z uwagi na bardzo żywiołowy charakter żył tam przywiązany do drzewa. Teraz, kiedy widział człowieka w pobliżu, natychmiast porzucał inne orangutany i na wszelkie sposoby szukał kontaktu z człowiekiem. Jak bardzo, miałam się przekonać po chwili, kiedy w momencie przechodzenia pod drzewem  zostałam uhonorowana skokiem Georga prosto w moje objęcia. Bagatela, około 4 kg spadło na mnie z wysokości około 1 m! Opiekun cierpliwie wsadził go z powrotem na drzewo, a ja na wszelki wypadek, starałam się nie podchodzić w zasięgu możliwości wykonania przez niego kolejnego skoku.

Opieka nad orangutanim przedszkolem polega na karmieniu maluchów oraz nauce życia w dżungli, co zwykle czyni matka. Oseski wychowywane są w chacie. Wymagają opieki takiej jak niemowlęta. Karmi się je z butelki, specjalną mieszanką mleka. Ramiona opiekuna zastępują mu ramiona matki. Jednak, kiedy tylko nauczą się sprawie chodzić(co następuje w wieku około 1,5 roku) opiekunowie wprowadzają malucha do grupy młodych orangutanów. Najpierw na pół godziny, później na coraz dłużej. W między czasie każdy z opiekunów chodzi kilka godzin z małym orangutanem w objęciach. Później, maluchy uczą się żyć na drzewie. Jeśli nie chcą tam siedzieć, opiekunowie izolują je od reszty w domkach.  I cierpliwie wsadzają na drzewo, nagradzając także posłuszeństwo łakociami.

 

  Samica wychowuje swoje młode do 6-7 roku życia. Do lat 3  nie wypuszcza go z matczynych objęć. Potem, stopniowo maluch uzyskuje większy zakres swobody i jest uczony intensywnie samodzielnego życia. Podstawa bezpieczeństwa orangutanów to życie na drzewie. I jak najrzadszy kontakt z ziemią. Każdy orangutan codziennie śpi gdzie indziej. A do noclegu niezbędne jest wygodne gniazdo w koronie drzew. Budowa takiego gniazda zajmuje orangutanowi przeciętnie kilka godzin. Maluch się musi się nauczyć, które owoce i rośliny są dla niego jadalne, kto jest wrogiem, kto przyjacielem. Jak bronić się w razie ataku. Samica orangutana broni swojego dziecka przed niebezpieczeństwem. Próba odebrania matce jej dziecka może się skończyć dla człowieka ciężkim pogryzieniem. Wiedzą o tym handlarze zwierzętami. Dla zdobycia malutkiego orangutana, który jest najlepiej płatnym „towarem” handlowym, najczęściej muszą zabić jego matkę. Maluch wiec u progu życia przechodzi traumę. Traci bezpieczeństwo matczynych ramion i trafia w obce mu środowisko.

  Rozejrzałam się wokół. Kilkanaście młodych orangutanów, ze śmiesznie gołymi ( z niewielką ilością kępek rudej sierści  których ilość zwiększa się wraz z upływem lat) główkami, bawiło się w najlepsze na drzewach. Adam powiedział nam, że to podopieczni przebywający w ośrodku od minimum roku do 3.

 Leszek pokazał mi koło kolejnej chaty dość sporego orangutana, który w objęciach trzymał innego. Zapytałam Dajaków, czy to matka z dzieckiem..Odpowiedź mnie zdumiała: - to 4, 5 roczny Boby, który zajął się Brown, jednym z najmłodszych orangutanów  chowanym przez nas do niedawna w chacie. Brown nie chciał się bawić, wybrał sobie Boby, ego i wskoczył mu w ramiona podczas pierwszego kontaktu z grupą.. Od tej pory są nierozłączni. Dwie sieroty. Obie potrzebujące ciepła matki.

    Wyobraźnia podsunęła mi natychmiast inny obraz: małych dzieci trafiających do Pogotowia Opiekuńczego, które trzymając się za ręce  próbują zapobiec rozdzieleniu ich do różnych domów...

 Jak zwykle nagle spadł kolejny deszcz. Sztormiaki zostały w łodzi, więc rozejrzeliśmy się oboje z Leszkiem za chwilowym schronieniem. Wybór padł na ostatnią chatę stojącą na skraju ośrodka. Bo miała wychodzący poza obręb domu spadzisty daszek, a pod nim  prowadzące do domu schody. Usiedliśmy tam. Oczywiście takiej okazji nie mógł przegapić George. Natychmiast zeskoczył z drzewa, podbiegł do nas i próbował zabrać mi aparat fotograficzny. Wielkimi (w proporcji do małej główki) oczami wpatrywał się prosto w moje, a długą  rączką próbował wyjąć mi z kieszeni papierosy.

Ukochana Orangutana

     Wtedy zobaczyłam jego. Miał na imię Lake. Siedział w kępie zieleni, w odległości około 30 m od nas. Wyglądał bardzo samotnie. Taka rudo-łysa sierotka, której nikt nie chce. Kilkanaście metrów od niego, 3 małe orangutany (niewiele większe od niego) doskonale się bawiły. Lake patrzył wielkimi oczami na mnie i trwał w bezruchu. Zupełnie odruchowo wyciągnęłam w jego kierunku swoje ramiona tak jak zwykłam to robić w stosunku do moich dzieci. Kiedy dawałam sygnał do biegu na wyścigi do mamy.. Lake postąpił nie inaczej. Zerwał się i szybciutko wskoczył mi na kolana, Objął mnie rączkami wokół, na wysokości pach, a nogami w pasie. Przytulił główkę do mojej piersi. I tak zastygł ponownie.

     George,a to bardzo zdenerwowało, usiłował wdrapać się tez na moje kolana, a odganiany przez Leszka zemścił się porywając kamerę. Oddal ją jednak grzecznie opiekunowi, który widząc zamieszanie u nas przyszedł w sukurs.

 Lake nie spał. Mocno wtulony we mnie, czasem podnosił główkę i patrzył, wielkimi smutnymi ślepkami prosto w moje oczy.   Przestał padać deszcz. Znowu słońce paliło nam skórę. Poszliśmy do centrum ośrodka, żeby dowiedzieć się więcej o tym ośrodku i sposobach, w jaki ono funkcjonuje. Lake pozostawał cały czas w moich ramionach. Opiekunowie powiedzieli, że to dobrze, bo mieli problemy z nim rano. Bardzo bał się opiekunów i zachowywał się tak, jak wtedy kiedy zobaczyłam go pierwszy raz. Opiekun, który będzie się nim zajmował, a który jako pierwszy wziął go na ręce, popłynął do Pengkalanbuun po zaopatrzenie. Od momentu jego wyjazdu Lake był jakby w szoku.

 

  Historia Lake,a była typowa. Zabita matka, od której siła oderwano wczepionego w nią malucha. Przechowywany przez kilka dni w domu został ukryty gdzieś w ładowni jakiegoś statku. W trakcie kontroli celnej odkryto kryjówkę Lakea, i policja z Jawy przekazała go 2 dni temu do ośrodka. Lake zasnął. Pogłaskałam go po malutkiej główce, a on jakby mocniej mnie objął.

 

  Zapytałam o zasady finansowania ośrodka. Okazało się, że większość to tzw. granty naukowe, o które zabiegała G. Biruté.  A dodatkowe środki pozyskiwano  tworząc -miedzy innymi- miesięczne kursy odpłatnego pobytu w ośrodku dla chętnych do pracy z orangutanami. Czyli tzw., dwa w jednym: pracujące wakacje w niepowtarzalnym środowisku i wspieranie funduszy ośrodka.

  Kolejny deszcz. Tym razem schroniliśmy się do chaty, a Dajakowie poczęstowali nas kawą. Lake obudził się, ale ani przez sekundę nie zwalniał siły objęcia. Nie sposób było nie odpowiadać wzrokiem na jego spojrzenie.

  Wszyscy pracownicy ośrodka pochodzili z Pengkalanbuun, bądź jego okolic. Tam pani profesor miała swój dom. I jak okazało się, również rodzinę. Do Tanjung Putting przyjechała z mężem, profesorem matematyki z Kanady. Jednakże rozwiedli się. Po kilku latach Galdikas wyszła za maż za Dajaka Biruté, który od początku pomagał jej z pracach badawczych związanych z życiem orangutanów. A także z tworzeniem ośrodków ich rehabilitacji i przywracania do życia w naturalnym środowisku.

    Czas płynął nieubłaganie. Słońce powoli zmierzało ku wczesnemu w tej szerokości geograficznej zachodowi.  Musieliśmy się pożegnać. Mieliśmy jeszcze w planie podglądać życie borneańskich drwali. A przed zmierzchem musieliśmy wrócić do naszego hotelu. Żegnałam się z pracownikami ośrodka  w ramionach trzymając Lake, a. Kiedy doszliśmy do początku pomostu, opiekun chciał zaoferować Lake, owi własne ramiona. Lake odmówił- odwrócił głowę i kurczowo, mocniej wpił się we mnie. Główkę przycisnął mocno do moich piersi. Jednym wyjściem było odebrać mi go siłą. Nie dali rady. Jeden z opiekunów rozplótł rączki  zamknięte na moich plecach.. drugi musiał siłą rozplatać nóżki... Lake najpierw żałośnie krzyknął, a potem.. potem zaczął rozpaczliwie, głośno płakać..

 

 Musiałam go zostawić. Musiałam. Szybkim krokiem szłam po pomoście. Lunął deszcz. Myślałam, że skutecznie zatrze ślady. Myliłam się. Bo kiedy z pochyloną głową wsiadałam do łodzi Leszek mocno przytulił mnie do siebie. On wiedział, że te krople płynące rzęsiście po  mojej twarzy, to nie był deszcz..

 Przez kilkanaście minut nie rozmawialiśmy. W łodzi panowała cisza. Przerwał ją Adam mówiąc do mnie: Nie martw się...Oni się nim serdecznie zajmą. Wróci opiekun Lake,a i na pewno będzie dzisiaj z nim spał. Więc on też wiedział… I potem dodał: wiesz, opiekunowie powiedzieli, że ty musisz być dobrym człowiekiem. Że ty jesteś taka sweetheart Lake, a....

I tak zostałam Ukochaną Orangutana.

P.S.

Z tej wyprawy w dziewicze rejony dżungli południowego Kalimantanu pozostały nam także wspomnienia dotyczące ludzi tam żyjących i ich sposobu na życie. Ale to już odrębna historia.

Zdjęcia Lake,a muszę odtworzyć z filmu….

 

Zobacz galerię zdjęć:

Samica z małym orangutanem w Orangh-Uthan Center G. Birute
Samica z małym orangutanem w Orangh-Uthan Center G. Birute Matka z małym Orangutany nadchodzą z głebi dżungli na zawołanie opiekunów z Ośrodka
Autor: Lesio Husasi na podeście w dżungli
Autor:Lesio Zaniepokojony Husasi zdecydowanie rusza w naszym kierunku
Autor:Lesio Husasi doszedł do polany Nadchodzą..... Husasi dzieli się z Maluchem bananem
Autor: Maud Drzema Husasi-ego
Autor:Maud Imponujace fałdy dorosłego orangutana
Autor:Maud Husasi gniewny
Autor:Lesio Husasi po napomnieniu przez opiekunów ...
Autor: Maud Matka z małym
Autor:Lesio Ja i orangutany
Autor: Lesio Lesio zaprzyjaźnia się z orangutanami
Autor: Maud Husasi wraca do dżungli W drodze do Baby Orangh-Uthan Center
Autor:Maud Zapoznanie z Georgem
Autor: Adam -Dajak Figle Maluchów 
Autor: Lesio Brown i Boby- czyli Mały  i Malutki.Dwie sieroty w Ośrodku

Autor:Lesio Mały i Malutki Maluchy na polance
Autor: Maud Małpie figle
1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Rozmaitości