Indianie drodze do Misji. Wioska Arawaków.
Poprzedniego dnia pożegnaliśmy się na kilka dni z tradycyjnym chlebem. Cały zapas został zjedzony. Nie było szans na przechowanie chleba dłużej,niż kilka godzin, bez ryzyka jedzenia spleśniałego. Dzięki temu paradoksalnie ,mogliśmy poznać niepowtarzalny smak świeżych placuszków indiańskich z manioku, wypiekanych na polowej kuchni.
Czy herbata i kawa, przygotowywana w spartańskich warunkach , może smakować jak produkt hotelu klasy Mariott?
Może, a nawet go przewyższa.
Spływ rzeką należało zacząć wcześnie rano, ponieważ zgodnie z położeniem geograficznym, noc zapadała około godziny 18 z minutami. Wschód słońca budził nas około 6 rano. Czyli 12 godzin równiutko pozostawało nam na podróż rzeką i konieczne , dla utrzymania dobrej kondycji, posiłki. A w świetle dziennym należało zarówno zwinąć jak i rozwinąć nasz obóz.
Po godzinie od wypłynięcia dopłynęliśmy do odnogi Caroni, Churunu. (zwaną też Rio Curro)Tam spotkaliśmy łódź ,analogiczną do naszej , z trójką turystów i dwoma Metysami. Wycofywali się z rzeki , z uwagi na zbyt niski poziom wody w odnodze.
Nas to nie zraziło. Chęć zobaczenia kilometrowej wysokości strugi wody, spadającej na dół była wystarczającym powodem do determinacji. Rzeka była o wiele węższa od nurtu Caroni. Po obu stronach rosła bardzo zwarta ściana dżungli.
Praktycznie nie byliśmy w stanie zobaczyć nic , poza pierwszym szeregiem drzew .I lianami, oplatającymi ich korony i pnie.Za to usłyszeć- tak. Zarówno wrzaskliwie,jak na całym świecie małpy, jak odgłosy ptaków.Aż 23 % światowej populacji skrzydlatej orkiestry można zobaczyć właśnie w Wenezueli. Nagminnie można oglądać ary .A także niezliczone rodzaje różnych papug.
Płynęliśmy bardzo powoli , z silnikiem maksymalnie uniesionym do góry. Niestety, za kolejnym zakrętem ,przepychanie łodzi nie miało sensu. Było bowiem widać ,że poza pierwszą zaporą z kamieni, sterczą ponad poziom rzeki , następne... W zasięgu naszego wzroku takich kamiennych przeszkód było minimum kilkanaście.
Wycofaliśmy się do głównego nurtu Caroni. Musieliśmy obejść się jedynie wizją tego, czym się staje wodospad , kiedy już osiągnie grunt Wyżyny. Tepui Ayuan .jest tak doskonale schowana w dżungli , ze Salto Angel został odkryty dopiero w przez amerykańskiego lotnika Josepha Angelo w 1935 r. kiedy przymusowo lądował swoją Dakotą na wierzchołku Auyan. Angelo ruszył w poszukiwaniu pomocy i wtedy zobaczył spadający wodospad. Stąd nazwa Salto Angel.
Nurt Caroni momentami jest tak spieniony, ze praktycznie co chwila , mamy naturalny prysznic. Dzięki pracowitości Indian, nasze rzeczy na łodzi nie mokną , ponieważ są doskonale zabezpieczone brezentem. Myliłby się ten, kto wyobrażałby sobie nas jako stado wiecznie zmokłych kur. Intensywne słońce, potrafiło w 15 minut bardzo skutecznie nas osuszyć .
Po wielokroć rzeka zwężała swój nurt ,kiedy tepui z obu jej brzegów tworzyły naturalne wąwozy. W takich miejscach nie były konieczne przeprawy przez piargi , za to ilość pryszniców na łodzi ulegała intensyfikacji. Kiedy jednak strumień rzeki rozlewał się na boki, dochodziło do sytuacji, w których panowie przenosili łódź, a oddzielnie , zdemontowany na chwilę, silnik. Cały bagaż z łodzi lądował na brzegu i był przenoszony przez cała naszą ekipę w miejsce , gdzie mogliśmy ponownie kontynuować podróż łodzią.
W jednym z takich „rozlewisk” zobaczyliśmy płynącego węża. Nie wiem, jaki to był gatunek (może boa) , nie była to na pewno anakonda Kolejny przystanek na nocleg. Tym razem tuż przy brzegu rzeki, przy którym stały wśród drzew , 4 zadaszone, okrągłe, palmowe wiaty. Pierwsze dwie zajęte były przez rodzinę Indian .Kolejną zajęli nasi Indianie i przewodnik, ostatnia została zaanektowana przez naszą ósemkę.
Tubylcy , rodzina dwójki dorosłych i 4 dzieci, była wyraźnie zadomowiona w tym miejscu. Świadczyło o tym pranie rozłożone na kamieniach nad rzeką, solidnie zbudowane z kamieni palenisko . I kosz na śmieci(sic!), upleciony z liści palmowych.Dłubanka, koniecznie z jednego pnia drzewa ,zacumowana była w mini zatoczce. Młodsze dzieci (około 4-7 lat) z zainteresowaniem podglądały rozbijanie naszego obozu. Starsze, pomagały rodzicom w codziennych zajęciach.
Przewodnik powiedział nam, ze jest to rodzina , które płynie do misji , na Wielkanoc. Byliśmy zdumieni, ponieważ święta miały być dopiero za 3 tygodnie. Okazuje się jednak, ze Indianie do misji płyną nawet i ponad miesiąc. Po drodze zatrzymują się ,w podobnych temu miejscach. Spędzają kilka dni ,potrzebne na zdobycie pożywienia (polowanie, zbieractwo) Przy okazji przewodnik powiedział, że ponad 90% ludności Wenezueli to katolicy.
Ponieważ dzisiejszego wieczora mieliśmy potencjalnych obserwatorów, wchodzenie do hamaka nabrało szczególnego wymiaru. Otóż wyważenie równowagi w takim hamaku bez wsporników, nie jest wcale rzeczą prostą. A brak równowagi oznaczał jedno – wywrotkę i tzw „glebowanie” Podłożem , w ramach zadaszenia, był bardzo mocno ubity grunt. Oczywiście bez źdźbła jakiejkolwiek roślinności, aby widzieć co się na gruncie znajduje.
Poprzedniiego wieczoru, dwójka (pominę milczeniem kto) w ramach wyważania lądowała z hukiem na ziemi. Dla uniknięcia koziołka należało najpierw włożyć śpiwór i usiąść w środku hamaka, na rozłożonym śpiworze. Nie zapominając także wcześniej włożyć wszystko to co , miało spać z nami (ja np. na wszelki wypadek zabierałam, oprócz niezbędnej latarki mały, podręczny plecak) .Następnie- zdecydowanym ruchem położyć się w śpiworze. Wtedy można było spokojnie zmienić ubranie , pod osłoną moskitiery.
Dodatkowym utrudnieniem, spowodowanym obecnością potencjalnych obserwatorów, było nocne wyjście do :ubikacji” czyli na brzeg rzeki bądź na skraj dżungli. W moim przypadku było to powodem dodatkowych emocji, musiałam w miarę dyskretnie obudzić Lesia, śpiącego w hamaku obok mnie.
I rozpoczynał się swoisty nocny, rytuał. Budzenie Lesia, Lesio trzepał swoje i moje buty, potem , na wszelki wypadek * (a nuż nie wytrzepał jak trzeba) moje buty trzepałam jeszcze raz . Wtedy Lesio oświetlał ziemię pod moimi stopami i łaskawie wychodziłam na zewnątrz z kokona hamaka. Potem wystarczyło z naleźć stosowne, nieodległe miejsce i można było biegiem wracać do łóżka. Z nadzieją, że nie goni nas puma albo jaguar.
Przed pierwsza nocą w hamaku obawiałam się, ze mój nieszczęsny kręgosłup(dwie operacje na dyski) , może źle zareagować na spanie w pozycji embrionalnej. Nic bardziej błędnego.Otóż bawełniany hamak powodował, ze ciało w nim układa się w sposób jak najbardziej naturalny. Żadne lecznicze łóżko nie dawało mojemu kręgosłupowi takiego komfortu. Ba, rozważałam, czy na stałe w domu nie rozwiesić indiańskiego hamakaJ
Kolejny ranek. Z poranną audycją ptasiego radia. Zakłócaną czasem inną, z małpiego gaju. Tego dnia zobaczyliśmy po raz pierwszy kilka pekari, które dość blisko podeszły do naszego obozowiska. Pewnie szły do wodopoju.
Zwinięcie obozowiska to nie tylko zabranie wszystkich rzeczy. Także obowiązkowe zakopanie wszelkich śmieci, jakie wytworzyliśmy w danym miejscu. Nigdzie, gdzie dopływaliśmy do brzegu, nie widzieliśmy śladów pobytu ludzi. Nie potrzeba przepisów , ustaw i wielkich akcji sprzątania ziemi. Wystarczy dobry nawyk, A brak śmieci oznacza, że w miejscu gdzie przyjdzie komukolwiek nocować, nie ma skupiska mrówek, owadów, wszelakiego robactwa i much ,które byłyby niewątpliwie , gdyby każdy nie sprzątał nieczystości.
Ruszyliśmy dalej wśród królujących nad rzeką tepui. Oprócz nagłych ataków krótkotrwałego deszczu, występowało jeszcze jedno, bardzo charakterystyczne dla tego obszaru, zjawisko. Otóż, nagle nad tepui tworzyły się obłoki., przysłaniając często całe wierzchołki gór. .Gwałtowne parowanie i duża ilość wilgoci, tworzyły takie kłębiaste chmury, które pojawiały się jakby znikąd , po to ,aby równie nagle zniknąć.
Mijał kolejny dzień spędzony na rzece. Coraz sprawniej pokonywaliśmy przeszkody na rzece, a przenoszenie bądź przepychanie łodzi stało się rutyną. A nie było to proste, z uwagi na bardzo silny prąd Carone. Czasami trzeba było korzystać z asekuracyjnych, grubych lin dla utrzymania równowagi. Na rzece widzieliśmy z rzadka canoe z Indianami , którzy łowili ryby. Żadnych turystów, żadnego zgiełku. Dżungla ,ptaki i rzeka.
Kolejną noc mieliśmy spędzić w wiosce Araków. Z tej wioski pochodził jeden z naszych Indian. Dopłynęliśmy do niej wczesnym popołudniem. Przy domach rozpoczynających wioskę , gościny placyk z” hotelowym „ zadaszeniem, umożliwiającym rozwieszenie kilkunastu hamaków.
Tego dnia jedliśmy na lunch kawałki drobiu, zakupionego od tubylców. Wioska składał asię z kilku domów, o bardzo prostej konstrukcji i wyposażeniu. Otwory okienne bez szyn, za to z moskiteirami. .Centralne miejsce jednak zajmował budynek szkoły. Był to rodzaj długiego baraku, z otworami okiennymi, podzielony na kilka klas. Przy szkole uklepane boisko do gry w piłkę..Mieszkańcy uprawiali ananasy, banany ,także warzywa.
Niektórzy mężczyźni zajmowali się także poszukiwaniem złota i diamentów. Arakowie mieli zgodę na nieprofesjonalne poszukiwania , na własne potrzeby. Indianie nie nadużywali tej swobody. Najczęściej , kruszec bądź kamienie służyły jako źródło uzyskania pieniędzy na konkretne cele : np. zakup dużej łodzi, bądź –marzenie każdej osady na Wyżynie – dobrego motoru do łodzi, co umożliwiałoby szybsze dotarcie do Misji na zjazdy z okazji świat Wielkanocnych bądź Bożego Narodzenia.
Dzieci do szkoły przypływały w canoe z całej okolicy. Ubrane w jednolite ubiory, w godzinę od wschodu słońca zaczynały sukcesywnie zbierać się na placu przed szkoła. Dzień szkolny rozpoczynał apel, wspólna modlitwa. Potem zajęcia.
Nauczycielami w szkole zwykle zostawali mieszkańcy wioski. Po ukończeniu szkoły podstawowej, wioska wysyłała swoje dzieci na dalszą naukę do miasta. Kilkoro z nich zawsze miało za zadanie zdobycie szlifów nauczycielskich i powrót do wioski .
W wiosce, w kilku miejscach ustawione były duże kosze na odpadki. Obok nich stały wiązki liści, stanwoiace miotły.Każdy z nich był szczelnie przykryty pokrywą, , uplecioną -podobnie jak sam kosz, z liści palmowych. Dzięki idealnemu porządkowi wokół nie było much. Ten zwyczaj, z relacji przewodnika, zakorzenili u Indian , misjonarze.
Rano można było zaobserwować dzieci i dorosłych , którzy z saperkami kopali w różnych miejscach przyległej dżungli, dołki , pozostawiając obok wykopane kupki ziemi oraz saperki. To były miejsca na ubikację. Każdy , wykorzystujący dołek do wiadomych celów, miał od razu za zadanie do zakopać . W ten naturalny sposób znowu ograniczano liczbę robactwa wokół wioski, a także ewentualne źródła zakażeń.
Z wioski , następnego dnia mieliśmy płynąć do Misji. Tam mieliśmy pożegnać rzekę Caroni i przemieścić się do Pueblo de Cavac, osady w pobliżu niezwykłej jaskini.c.d.n.
Inne tematy w dziale Kultura