Wielkanoc w Green Oasis W narożniku restauracji ustawiono rodzaj kojca. A w nim leżały , pokryte słomą jajka. Aż dziw, że uchowały się bezpiecznie przez kilka dni.
Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy wizyta zielonej mamby, pod daszkiem , osłaniającym stół do ping-ponga , nie była związana z tymi jajkami. Dla mamby zakończyło się to jak musiało : została zabita przez strażników ( i pewnie zjedzonaJ), A widok oglądającej wcześniej z góry turniej ping-ponga ,zielonej mamby , pozostanie w podekscytowanej pamięci Jacka i Krzysia. Jajka przetrwały spokojnie do niedzieli Wielkanocnej , a rankiem, kiedy przyszliśmy na świąteczne śniadanie- w kojcu popiskiwały żółte kurczęta. Stoły były przybrane wyjątkową ilością kwiatów .
Mimo, iż okoliczne wsie zamieszkiwane były w sporej mierze przez muzułmanów, w Msambweni była pokaźna liczba chrześcijan, w tym katolików. Kościół katolicki mieścił się w Ukundzie.
Poprzedniego dnia zamówiliśmy u managera, dbającego o organizacje wszystkich imprez turystycznych , a także szefa animatorów rozrywek w ośrodku, samochód , którym zamierzaliśmy jechać na wielkanocną mszę. Joseck pojechał z nami ,ale nie wysiadł przy Kościele ,tylko poinformował nas, że jedzie coś załatwić dla ośrodka , a po mszy nas odbierze. Powiedział także, że może się odrobinę spóźnic, ale raczej powinien być o czasie, ponieważ msza wielkanocna, jest dłuższa od zwykłej. W pamięci miałam wspaniałe Allejuja z Nigerii. Nie zwiodłam się i tym razem. Kościół był przepełniony ludźmi pełnymi spontanicznej radości. A radość to śpiew i ruch , a ruch to taniec.
Po mszy wyszliśmy na drogę . Czekaliśmy ....Minęła godzina. Josecka i kierowcy nie było. Dwukrotnie obmył nas deszcz. Po kolejnej godzinie oczekiwania – poddaliśmy się i na pobliskiej stacji benzynowej załatwiliśmy miejscowy busik (adoptowany do przewozu tubylców ) rodzaj ciężarówki i wróciliśmy do ośrodka . Było już po lunchu, stoły były sprzątnięte...
Joseck pojawił się w pół godziny po nas. Na nasze pretensje zareagował ze zdumieniem, przecież hakuna matata (nic się nie stało) ,on pojechał do Mombasy i spóźnił się na jeden prom, bo spotkał znajomych, a potem kolejny prom wypłynął z opóźnieniem...
Zaaranżował jednak posiłek , który do stołu podawał nam od tygodnia niewidziany, sympatyczny kelner. Z rozmowy z nim okazało się, ze miał urlop i był w rodzinnej wiosce, jeszcze za Nairobi. Był z plemienia Luo. W domu był tylko dwa dni, resztę czasu zajęła mu podróż różnymi środkami lokomocji ( także na piechotę). Pojechał w związku ze śmiercią ojca, który zmarł na zapalenie płuc. Zapytaliśmy ile miał lat, padła odpowiedź; o, ojciec był już bardzo stary , miał 46 lat.. Mimo iż przeciętna długości życia jet w Kenii wyższa niż w Tanzanii, a w obu krajach wyższa niż w innych krajach Afryki, to na wsiach granica długości życia gwałtownie spada...
Powikłania płucne są często bezpośrednią przyczyną śmierci przy zakażeniu wirusem HIV. Chociaż nie mówi się o chorobie w obecności turystów, to potężne żniwo zbiera HiV także w Kenii. Mały szpital w Msambwenii praktycznie cały jest wypełniony pacjentami chorymi na AIDS. W całej Kenii jest około 1,5 mln.
O tym ,że w ogóle taki szpital jest , dowiedzieliśmy się od młodego, niemieckiego lekarza, turysty, który z ciekawości pojechał go obejrzeć .. Szpital położony jest w niedużej odległości od głównej drogi do Shimoni . Warunki higienicznie uniemożliwiają korzystanie w nich z pomocy przez turystów . ( w razie choroby do ich dyspozycji jest dobrze wyposażona przychodnia w Diani oraz szpital w Mombasie.).Choremu towarzysza członkowie rodziny. W związku z tym, prowadzą swoje „kuchnie” opodal szpitala . A śpią na matach w pomieszczeniach dla chorych.
W Tanzanii widzieliśmy wiele szpitali dla chorych na AIDS. Ulokowane są jednak w bok od głównych tras turystycznych. Należy podziwiać zatem odwagę wielu turystek ( głównie miałam okazję zaobserwować to zjawisko w przypadku turystek niemieckich ) które odważnie nawiązywały wakacyjne romanse z pracownikami ośrodka (menadżerami i animatorami). Niektóre z tych romansów w znajdowały zakończenie w USC .Tak jak w przypadku Josecka, który kilka lat temu odezwał się do nas z Niemiec... Jeden z jego licznych romansów ( mieliśmy okazję poznać minimum 3 ) zakończył się mariażem z niemiecką turystką i przyjazdem na stałe do Europy.
Animatorzy rozrywek to w większości tubylcy. Odpowiedzialni za przygotowywanie wieczornych show dla turystów, angażujący ich także do aktywnego w tych show . Stanowiący partnerów dla chcących zagrać w siatkówkę czy pong-ponga. Grających w gry planszowe itp. Zwykle to młodzi mężczyźni (19-23,24 lata) , którzy znają dwa, trzy i więcej języków cywilizacji zachodniej. Zdolności językowe mają ogromne. Może dlatego, że od dziecka uczą się porozumiewania z przedstawicielami innych plemion, w szkole poznają także suahili i angielski. W Green Oasis praktycznie wszyscy operowali biegle niemieckim, włoskim, angielskim..
Zdolność do bardzo szybkiego opanowywania nowych języków potwierdziła się w przypadku Benjamina, któremu często w przygotowaniach wieczornych atrakcji , pomagali Krzyś i Jacek. Demonstracja wyników nauki nastąpiła w zapowiedzi rozrywki z ostatniego wieczoru w ośrodku...
Piękny wieczór ...ostatni w Msambwenii. Wieczorem wszyscy usiedli wygodnie przy stolikach okalających scenę. Oprócz na , język polski nie był obcy wielu z niemieckich turystów, o czym mieliśmy okazję się przekonać w trakcie tego pobytu. Na scenę wyszedł z mikrofonem Benjamin. Jak zwykle zaczął od zapowiedzi w języku niemieckim, potem powtórzył zapowiedź po angielsku. A następnie powiedział niezgorszą polszczyzną:
Witam serdecznie . A teraz pokażemy państwu piękny, k...a show! Widząc nasze zdumione twarze, z tryumfem powtórzył. Bardzo piękny k...a show! Ogromne brawa połączone z gremialnym śmiechem pozwoliły natychmiast Benjaminowi zorientować się, że padł gdzieś ofiarą dowcipu Krzysia i Jacka...
Masai Mara
Do kenijskiej części Serengeti prowadzi droga przez plemiona masajskie. Zdumienie musi budzić symbioza, w jakiej na ogromnych, otwartych przestrzeniach żyją Masajowei i ich bydło oraz stada dzikich zwierząt. Powierzchnia parku , to 1510 km 2 , co stanowi skrawek samego Serengeti. Największa rzeka to rzeka Mara . To ta rzeka , przez która przeprawiają się stada gnu i zebr w drodze na pastwiska Masai Mara.Pełna krokodyli i hipopotamów. Wodopój wszystkich zwierząt z równiny.
Nocujemy w lodge usytuowanym przy zakolu rzeki. Wokół lodge drewniany, zadaszony taras, na którym ustawione są stoliki. Przed nami roztacza się widok na dość szeroko rozlewającą się w tym miejscu rzekę. Kolacji a następnie śniadaniu ,towarzysza nam porykiwania hipopotamów. Jest ich kilkadziesiąt. Mamy okazję obserwować ich wyjście po zmroku na równinę, a także wielogodzinne harce w ciągu dnia w wodzie. Aż trudno uwierzyć, że te wielkie , potulnie wyglądające zwierzęta, są jednymi z najbardziej niebezpiecznych zwierząt Afryki. A także, że pochodzą z tego samego pnia , z którego pochodzą wieloryby i delfiny...
Kenijskie kiboko (w jez. suahili hipopotam) różnią się od tanzańskich większą wklęsłością obszaru miedzy oczodołami oraz szerszymi nozdrzami. Podobnie jak inne zwierzęta afrykańskie padają łupem kłusowników. A także kurczących się terenów , które stanowią ich naturalne siedlisko.
Jeździmy trzema jeepami po terenie parku. Widok lwich stad, nie robi na nas już wrażenia. Mamy okazję obserwować gepardy, rozciągnięte, na południową sjestę, na gałęziach drzew. Zatrzymujemy się na dłużej, gdy z kępy krzewów na dróżkę przed nami wyskakuje grupa niezwykle płochliwych antylop dik-dik. To jakby miniatura antylopy , taki mini ratlerek.....Podziwiamy zebry, które towarzyszą grupom wszystkich innych zwierząt. Obserwujemy ich czułości- nagminny jest widok pary zebr, które ocierają się o siebie. Zaczynamy powoli zauważać, że rozkład pasków na ich tułowiu ma zdecydowanie różny przebieg.
Czy radosne pogawędki mijanych przez nas Masajów są spowodowane spożyciem sukuru-muratina(alkohol stanowiący mieszkankę miodu i soku z korzeni kaktusa)? Wyjeżdżamy z Masai Mara bardzo wcześnie. Wschodzące słońce zastaje nas w drodze. W nocy padał ulewny deszcz i gliniasta droga sprawia naszym kierowcom kłopoty. Nagle nasz przewodnik mówi, że jedziemy obejrzeć stado lwic , udających się najpewniej na polowanie. Informację o lwicach otrzymał od kierowcy z ostatniego samochodu (jedziemy w 3 jeepy). Skręcamy na trawę sawanny ,po chwili jedziemy wolno w kierunku widocznych w odległości około 150 m lwic. Przewodnik mówi, ze wolniutko pojedziemy za nimi. Celem lwic niewątpliwie mają być pasące się niedaleko antylopy impala.
Obecnie zamykamy naszą małą kolumnę samochodów. Po jednej stronie mamy przed sobą samochód Staszka z rodziną, po drugiej ,Zbyszek i reszta. Trawiaste podłoże i glina po deszczu stają się pułapką dla jeepów. Pierwszy samochód grzęźnie . Czwórka pasażerów wysiada , żeby pchać samochód. Widok jest dość zabawny. Spod kół jeepa tryska strumień czerwonego błota...prosto na pchających. Widok z drugiej strony (po chwili )jest identyczny : ekipa Zbyszka, popycha swój środek lokomocji. Po chwili dołączamy i my. Samochody kolejno udaje się uruchomić. Nie ma mowy o obciążeniu ...Nasi przewodnicy wracają powoli na drogę, a my zbieramy się (zgodnie z ich zaleceniem ) w grupę i w zwartym szeregu nasza 11-stka wędruje przez sawannę ich śladem.
Lwice na szczęście nie reagowały na ryk silników naszych samochodów, nie reagują także na widok wędrówki nieznanego sobie zwierzęcia .. Wyobrażam sobie, że możemy dla zwierząt stanowić wizualnie wielogłowego węża, który nie wiedzieć, czemu ma bocianie nogi.... Kolorystycznie zbliżeni byliśmy do zabarwionych ochrą włosów Masajów. Białe Adidasy...no, były kiedyś białe(podobno). Było przeżycie emocjonalne, które pamięta się długo. Nie tylko obecność lwic ,ale potencjalni mieszkańcy sawanny, węże. Dlatego wysoko unosiliśmy nogi, aby wywołać jak największe drgania podłoża ,przy stawianiu stóp. Część zapasów wody wystarczyła ledwie na domycie twarzy i rąk. Do ludzkiego wyglądu doprowadziliśmy się dopiero po długotrwałym prysznicu w hotelu.
Krwawy Jan z Kapadocji z wizytą w Msambweni
Ten dzień nie różnił się od innych, spędzanych w Green Oasis. Po śniadaniu , leniwie spędzany czas przy basenie. Jak zwykle scrabble, ping pong i pływanie. Chwilami książka .Leszek tkwił po uszy w dziejach Kapadocji.
O 12.30 był lunch ., serwowany w stylu tzw. szwedzkiego stołu. Ponieważ były to wakacje typu all inlusive , w ramach darmowych napoi można było oprócz kawy, herbaty i soków także napić się miejscowego piwa.
Koło 12 poszłam do recepcji, żeby zadzwonić do firmy w Polsce. Cała reszta grupy została jeszcze chwile przy basenie. Kiedy udało mi się wreszcie dodzwonić, była pora lunchu. Poszłam więc prosto z recepcji do restauracji. Byli wszyscy z wyjątkiem Leszka.
Po 10 minutach mniej więcej, kiedy poproszony przez mnie Piotr wyruszył sprawdzić do domku , co się dzieje – pojawił się Leszek . Bez słowa wyjaśnienia powędrował obok naszego stołu po posiłek. Po chwili wrócił, z talerzem wypełnionym po brzegi makaronem ze wspaniałym sosem ze świeżych pomidorów i kuflem piwa. Nadal nic nie mówił. Usiadł obok mnie i z dziwnie nisko pochyloną głową zaczął jeść. Ze zdziwieniem zobaczyłam, że udaje mu się nabrać na widelec niewielką ilość makaronu, a część przebiegów widelca talerz- usta, jest bezproduktywna...
To już nie było zabawne. Zapytałam, czy coś mu dolega? Odpowiedział , nadal nie podnosząc głowy znad talerza :
„trochę mi się w głowie kręci , ten makaron jest doskonały....”
W tym momencie, wrócił Krzyś , który poszedł po jakiś napój . Na jego widok Leszek powiedział :„Dobrze synu, ze jesteś. Czy odrobiłeś już lekcje?”
Teraz już wszyscy przerwali jedzenie, zdając sobie sprawę, ze coś dziwnego dzieje się z Leszkiem. Dobił nas mówiąc filozoficznie :
” Wszystkiemu jest winien krwawy Jan z Kapadocji „
Cały czas zmagał się z nabieraniem na widelec ukochanego makaronu, mowę miał wyraźnie spowolnioną, abstrahując od nie przystających do niczego racjonalnego , odzywek. Zmierzyłam mu tętno, a Krzysia poprosiłam aby natychmiast przyniósł z pokoju aparat do mierzenia ciśnienia. Leszek tętno miał miarowe, ale bardzo spowolnione (około 50 uderzeń) . Oczy miał jakby lekko zamglone. Mówił od rzeczy. Takie objawy miała moja Mamusia, przy chwilowym niedotlenieniu i spadkach ciśnienia.
Nie miałam specjalnego wyboru. Przygotowanie extraktu kawy –siekiery- za dużo zajmie mi to czasu. Leków na podniesienie ciśnienia nie miałam. Pogotowie i lekarz – minimum godzina...A Lesio zachowywał się coraz mniej racjonalnie.
Poprosiłam Michała, żeby przyniósł z baru setkę najmocniejszego alkoholu jaki mają. Przyszedł Krzysiu i przyniósł aparat. Ciśnienie 80/ 50 ...Podałam Leszkowi szklankę z whisky , prosząc aby wypił . Po kilkunastu sekundach wziął szklankę, spróbował i odstawił mówiąc: ta whisky..... jeeeeest cieeeeepła, pooooroopszę z loodem Tak źle jednak nie kojarzy- pomyślałam. Dołożyłam lodu i wtedy wypił. Popijając .....piwem z kufla (musieliśmy mu go wyrwać, tak się przyssał). Przebieg” pustych widelców” zmniejszył się wyraźnie. Leszek skończył pierwszą porcję , poprosił o przyniesienie dokładki... Zażądał także natychmiast deseru, ponieważ podobno widział w strefie deserów „ świńskie oko i ucho”*
Próby zatrzymania niebywałego apetytu Leszka ,dokonywane po kolei przez wszystkich (obawialiśmy się, że obecnie grozi nam pokaz sporej niestrawności )spełzły na niczym. Kiedy padło polecenie przyniesienia kolejnej porcji makaronu , Zbyszek siedzący naprzeciwko, zażartował,
: Leszku, daj spokój , czy masz z mało jajek, że tak ten makaron jesz?
Zapadła cisza. Leszek skoncentrowany był na ładowaniu widelca. Po 3,4 minutach powoli się podniósł, jedna ręką próbował utrzymać równowagę , a drugą próbował rozpiąć dżinsy...mówiąc :Ja, ja mam za mało jajek? Kto tak powiedział” Co zamierzał udowodnić Lesio niech pozostanie jego słodką tajemnicą. Razem z Krzysiem bowiem udało nam się go posadzić na krześle , skutecznie przerywając jakąś demonstrację.
Wreszcie udało nam się wyprowadzić Lesia z restauracji . Zamieszanie przy naszym stole spowodowało, ze zarówno goście ośrodka jak i personel bacznie nas obserwowali.
Cały czas zastanawiałam się , co spowodowało taki stan u Leszka. Udar cieplny ? Inne objawy.. Skąd ten spadek ciśnienia? Wreszcie mnie olśniło. Spytałam, Leszku czy brałeś jakieś lekarstwa? Odpowiedział mi: tak, taką niebieską tabletkę od ciebie...przeciwbólowa.
Odetchnęłam. Po operacji kręgosłupa dostałam bardzo silny lek,(quasi narkotyk) który brało się tylko na noc . Wzięłam na wszelki wypadek z sobą . Leszek już wcześniej wykazywał przedziwne reakcje na niewinne w działaniu dla innych leki. On był po prostu jak naćpanyJ Dlatego kolejne wybryki Lesia przyjmowaliśmy już ze śmiechem.
W pokoju, do którego zaprowadziliśmy go w komplecie, kiedy leżał wysoko ułożony na poduszkach w wielkim łożu ( z aparatem do mierzenia ciśnienia na ręce) wykazał się wrodzoną uprzejmością. Rozejrzał się po pokoju, przywitał po kolei każdego, a potem zaordynował... Gosiu, krzątnij się i zaproponuj gościom kawę...Po czym zasnął. Po dwóch godzinach snu, kiedy się obudził był w normalnej kondycji. Nie pamiętał jednak nic od momentu ,w którym w pokoju łykał tabletkę przeciwbólową. Kiedy wszyscy pojawiliśmy się po południu na basenie, na widok dziarsko idącego Leszka, animatorzy i barman zaczęli bić brawo.
Okazało się ,że i oni widzieli powód do niepokoju.
To był nasz ostatni pobyt w Green Oasis. O tym co się wydarzyło w Masmbweni i w Kenii , w następnym odcinku.
Inne tematy w dziale Kultura