a.zarzeczańska a.zarzeczańska
607
BLOG

Z nadzieją na szczęśliwe święta

a.zarzeczańska a.zarzeczańska Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Mijają kolejne święta Bożego Narodzenia, na salonie mnóstwo przepięknych opowieści wigilijnych, historii wzruszających, ale i tych niezwykle zabawnych. Dla niektórych to przede wszystkim wielkie święto w tradycji chrześcijańskiej – narodziny Jezusa Chrystusa, dla innych możliwość spędzenia czasu z rodziną, bliskimi. Spotkania tych, których już od dawna nie widzieliśmy, którym chcieliśmy coś powiedzieć, za coś podziękować, czasem też przeprosić. Dla jeszcze innych to też okazja do odpoczynku od codziennego zgiełku, przepracowania. A dla całej reszty święta to po prostu wielkie objadanie się.

 

Są też tacy, dla których te czy inne święta po prostu nie istnieją. Widzą je z boku, mijają ogromne choinki na ulicach, sklepy przepełnione świątecznymi smakołykami, uśmiechnięte rodziny z dzieciakami zachwyconymi śniegiem, no i wszędzie te świecące lampki, czerwone, niebieskie, białe, kolorowe. Przeróżne. I prezenty, o których tyle się mówi i które sprawiają każdemu z nas tyle radości. Opowiem Wam o dwójce dzieciaków, których krótkie historie, choć niezwiązane bezpośrednio ze świętami, przypomniały mi się właśnie teraz. Każde z nich spotkałam na zajęciach w jednym ze śląskich szpitali.

Pierwszym z tych dzieciaków jest Piotruś*, chłopczyk w wieku około 3 lat, słodki blondynek, z buźką niczym z obrazka, strasznie chudziutki (delikatnie mówiąc, chłopiec był po prostu zagłodzony - z masą ciała odpowiednią dla dziecka półtorarocznego). Bojaźliwy, wybuchał płaczem, kiedy tylko ktoś wszedł do jego sali. Cały czas stał w swoim łóżeczku i obserwował przez szybę (oddzielającą sale chorych) inne dzieciaki, którymi zwykle opiekowały się mamusie. Tego dnia byłam akurat odpowiedzialna za karmienie dzieciaków, a Piotruś był jedynym dzieckiem na oddziale bez opiekuna, więc musiałam go nakarmić. Pozostałym po prostu zanosi się jedzenie i ich mamy je karmią. Weszłam do sali Piotrusia, a ten natychmiast usiadł w kącie swojego łóżeczka zachowując odpowiedni dystans do mojej osoby. Na szczęście śniadanie przekonało go do tego, że warto mi zaufać i pozwolić wziąć siebie na ręce, a później usiąść na moich kolanach. Przyznam, że nigdy nie widziałam dziecka zajadającego się z takim apetytem, które wręcz domagało się każdej łyżeczki jedzenia i które chciałoby zjeść jeszcze więcej, już po skończeniu swojej porcji. Tym bardziej, że przecież, jak każdy z nas wie, szpitalne posiłki nie należą do najsmaczniejszych, szczególnie te na oddziale biegunkowym. Później, po zjedzeniu śniadania, trzymałam Piotrusia na rękach i oboje wpatrywaliśmy się w śnieg za oknem. Piotruś mocno przytulił się swoim policzkiem do mojego, tak niesamowicie mocno. Tak, jakby ktoś chciał go wyrwać ode mnie i włożyć z powrotem do łóżka. Jedyne słowo, jakie potrafił powiedzieć, to „mama”. Był tak przeraźliwie chudy, że pod dłonią, nienaturalnie, czułam każde jego żebro. I tak wyraźnie smutny.

Drugim dzieckiem, o którym chciałabym Wam opowiedzieć, jest (a właściwie wówczas był, tj. jakieś 2 miesiące temu) półtoramiesięczny chłopczyk, Kamilek*. I choć z takim dzieciakiem sytuacja jest przecież całkiem inna, taki maluch nie rozpoznaje jeszcze ludzi i nie będzie okazywał nam swoich emocji tak, jak robi to 3-latek, acz jest też na etapie, w którym powinien oswajać się z matką i wiemy, że niewątpliwie tak samo potrzebuje miłości i bliskości drugiej osoby. Kamilek też przez cały czas był sam na oddziale, „skazany” na opiekę studentek pielęgniarstwa, co akurat jest wielkim szczęściem w tym nieszczęściu tego dziecka, ponieważ przez połowę dnia ktoś bez przerwy nad nim czuwa i obdarza czułością. Kąpałyśmy, karmiłyśmy i przewijałyśmy go, co może dla większości z Was wydaje się absolutnie zwyczajne, ale dla mnie i moich koleżanek – 20-latek, którym do dzieci jeszcze daleko – to niesamowite przeżycie. I, niestety, cholernie dołujące doświadczenie, bo wszakże wolałybyśmy, żeby to matka dziecka się nim zaopiekowała, wolałybyśmy uczyć się kąpieli niemowlaków na swoich dzieciach, a nie na czyichś, tylko dlatego, że owe dzieciaki są pozostawione w szpitalach. I po prostu – nie chcemy wierzyć w to, że ludzie potrafią być aż tak okrutni, wobec tak bezbronnych istot.

Piotruś był maltretowany w rodzinie zastępczej, do której już na szczęście z pewnością nie wróci. Kamilek natomiast pochodził z „trudnej” rodziny, matka odwiedzała go średnio co 2-3 dni, wpadając na chwilkę, miała jeszcze kilkoro innych dzieci, tak samo czule wychowywanych... Takich dzieci jest w Polsce mnóstwo, przynajmniej jedno spotykałam co zajęcia na tym oddziale. I właśnie dlatego, paradoksalnie, nie znoszę tam przychodzić. Nie znoszę patrzeć na cierpienie tych maluchów, które przecież nie są niczemu winne, które muszą płacić swoim cierpieniem za głupotę dorosłych. I które, co gorsza, będą mieć bardzo ciężkie życie w walce z samym sobą, z własnymi słabościami, jakich nauczy ich egzystencja w takich warunkach.

 

Dlaczego piszę o tym właśnie podczas świąt?

Bo właśnie teraz myślę o tym, jak wyglądają święta Kamilka i Piotrusia, i tysięcy innych, tak samo pokrzywdzonych dzieci. I mam nadzieję, że, jeśli nie dziś, i nawet nie za rok czy dwa, ale po prostu kiedyś, poczują to wszystko, o czym każdy z nas pisze, o tej radości wynikającej z tradycji chrześcijańskiej, radości ze spotkania bliskich, o tej przyjemności odpoczywania i objadania się. I że kiedyś będą mogli pozachwycać się kolorowymi lampkami, choinkami i zapachem świeżo upieczonego sernika. Sama nie miałam najszczęśliwszego dzieciństwa i wiem, że to wszystko jest bardzo trudne, ale wierzę, że Kamilkowi i Piotrusiowi się uda. I całej reszcie dzieciaków też.

 

*imiona chłopców zostały przeze mnie zmienione

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości