Wiceprezydent Sudanu Południowego Riek Machar powiedział wczoraj, że jeśli Sudan (północny sąsiad) nie zaprzestanie ataków na terytorium Południa, a społeczność międzynarodowa też nie będzie w stanie go powstrzymać, to południowe wojsko jest w stanie "znów przejąć Heglig oraz wyzwolić inne okupowane obszary". Powiedział to pewnie w reakcji na kolejny nalot, jaki miał miejsce wczoraj rano na tereny południowego stanu Unity. Celem był prawdopodobnie strategiczny most, ale znów ucierpieli cywile. Na targu w miasteczku Rubkona na skutek bombardowania wręcz spłonął 12-letni chłopiec (w mediach zajmujących się Sudanem pojawiły się zarówno zdjęcia jego przykrytych zwłok, jak i jego zrozpaczonej matki). Na dodatek, dziś rano sudańskie lotnictwo przypuściło kolejne ataki na nadgraniczne rejony Południa. Na razie brak doniesień o ofiarach - i niechby tak już pozostało.
No właśnie.. czy można liczyć na to, że zislamizowana Republika Sudanu zaprzestanie swoich ataków? Moim zdaniem, patrząc na rozwój wypadków ostatnich dni oraz wojownicze zapowiedzi władz Północy - będzie o to naprawdę trudno. Przypuszczam raczej, że jak do tej pory prowokowali południowców, tak nadal będą to robić. Wystarczy zwrócić uwagę na wczorajsze i dzisiejsze wypadki, z sudańskimi samolotami w roli głównej. Na dodatek obrazy satelitarne pokazały, że rząd w Chartumie mocno w ostatnich dniach dozbroił bazy lotnicze, z których można dolecieć daleko nad terytoria Sudanu Południowego. Dobrze przynajmniej, że w ciągu tych dwóch ostatnich dni przynajmniej oddziały lądowe Sił Zbrojnych Sudanu powstrzymały się od wypadów na ziemie sąsiada (za to mocno wojowały z rebeliantami w stanach Kordofan Południowy oraz Nil Błękitny - oba graniczą z Południem).
W tej sytuacji wzrok wędruje w stronę tzw. społeczności międzynarodowej - głównie pewnie w kierunku ONZ, może też Unii Afrykańskiej (po tej ostatniej jednak zbyt wiele bym się nie spodziewał, skoro broni prezydenta Sudanu Omara Al-Baszira przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym). Były prezydent USA Jimmy Carter w ostatniej wypowiedzi dla Al-Jazeery upatruje wyjścia w rozmieszczeniu po obu stronach granicy sił pokojowych ONZ, których jednym z zadań byłoby monitorowanie granicy. Pewnie ma rację, że taki bufor bardzo przysłużyłby się pokojowi w obu krajach, ale.. jaka jest szansa, że coś takiego w ogóle zaistnieje? Społeczność międzynarodowa wie, że sudańskie lotnictwo (i nie tylko lotnictwo) regularnie atakuje ziemie i ludność południowego sąsiada, a mimo to ogranicza się do słownych apeli. Zawsze to tylko słowa, choćby były ostre i zdecydowane. To za mało, by chronić ludzi przed śmiercią z rąk podwładnych chartumskiego reżimu.
Tutaj trzeba by znacznie bardziej zdecydowanej reakcji. Czy Karta ONZ nie pozwala bronić państwa przed agresją innego państwa? Już więc chyba najwyższy czas, by podjąć zdecydowane kroki? Po co czekać, aż konflikt przybierze na sile, rozleje się na kolejne terytoria i zacznie ginąć znacznie więcej ludzi? Gdyby tzw. społeczność międzynarodowa, w tym organizacje pokroju ONZ czy UA, serio traktowały swoje zasady, to w tamtym rejonie już powinny być sprzymierzone siły powietrzne, które broniłyby południowosudańskim ziem przez śmiercionośnymi wypadami północnych samolotów.. Ale co? Za drogo?
Przykro stwierdzać, ale swego rodzaju bezradność międzynarodowych struktur od lat aż bije po oczach. Oczywiście ewentualna interwencja powinna także bronić drugiej strony. Generalnie, każda agresja na granicy powinna być duszona w zarodku i traktowana z całą surowością przez tzw. "peacemakerów". Tymczasem mamy oddziały, które - jak wiadomo - podczas kolejnych misji w różnych częściach świata bardziej są skłonne trzymać się z daleka od jakichkolwiek walk niż angażować się w pomoc najsłabszym nawet za ceną dostania się pod ostrzał. Trudno traktować "błękitne hełmy" jak żołnierzy z prawdziwego zdarzenia. Ale myślę z drugiej strony, że gdzie by oni nie byli, to cieszą się jednak dużym immunitetem ze względu na - mimo wszystko - powagę firmującej ich największej międzynarodowej instytucji. A to już bardzo duży kapitał. Gdyby więc rozmieścić poważne oddziały wzłuż liczącej ok. 1800 km granicy dzielącej oba Sudany, na tym terenie z pewnością byłoby znacznie spokojniej.
Fakty są jednak takie, że jak na razie trudno liczyć na dwa powyższe czynniki - odwrót sudańskich sił albo też zdecydowaną reakcję, nawet wojskową, struktur ONZ. Wychodzi więc na to, że południowi Sudańczycy muszą liczyć w dużej mierze sami na siebie. Pytanie tylko, jakie mają możliwości walki ze znacznie bardziej zaawansowaną technologicznie i liczebnie (jeśli chodzi o sprzęt wojenny typu czołgi czy samoloty) armią Republiki Sudanu, rządząnej przez krwawy reżim z siedzibą w Chartumie.
Myślę, że wręcz symboliczny jest tutaj obraz wczorajszych wydarzeń w stanie Unity, namalowany przez korespodenta BBC w Sudanach, Jamesa Copnalla:
"Gdy tylko samoloty pojawiły się nad głowami, południowosudańscy żołnierze, ale także cywile, zaczęli strzelać z ręcznej broni. Mieli stosunkowo niewielką szansę na trafienie tych samolotów; to była raczej kwestia emocjonalnej reakcji, aby przynajmniej spróbować odpowiedzieć na ataki."
Ta relacja nie oznacza, że Sudan Południowy w ogóle nie ma obrony przeciwlotniczej - bo jakąś tam ma. Ale chyba stanowczo za słabą, skoro sudańscy piloci tak hasają nad terytorium południowców (a przecież Bentiu i Rubkona, które wczoraj zaatakowano, leżą ok. 80 km od granicy!).
Więc pytam - gdzie jest społeczność międzynarodowa i dlaczego nie broni realnie tych, których bronić powinna?
(jeśli komentarze, to proszę na poziomie.. bez oszołomstwa ;)
W powyższej notce korzystałem z: SudanTribune.com: 1, 2; BBC.
Modlitwa za Sudan
Inne tematy w dziale Polityka