Czyta się czasami, że system prezydencki, czyli taka forma ustrojowa, gdzie głównym podmiotem decyzyjnym w państwie jest prezydent, to taki system polityczny, gdzie prezydent pełni rolą (obalonego) króla. Jest w tym ciut prawdy. Ale tylko ciut.
Wszyscy krytycy demokracji – w różnych wersjach – stawiali demokracji następujące zarzuty: po pierwsze, od czasów Platona zarzuca się jej niejako systemowy rozbrat z wartościami, gdyż większość z reguły nagina lub odrzuca wartości; po drugie, podnosi się obiektywny fakt absolutnej niekompetencji tłumu do wyłonienia elit władzy; po trzecie, wskazuje się na fatalną jakość rządów rozgadanych parlamentarzystów, którzy bezustannie deliberują, nie umiejąc podjąć ważnych lub niepopularnych decyzji.
System prezydencki nie jest z pewnością panaceum na sprzeczność wartości i decyzji większości. Na prezydenta gawiedź zdolna jest wybrać tak kogoś groźnego i niebezpiecznego w rodzaju Hitlera, Stalina, czy – dzisiaj - Joanny Senyszyn, jak i prawdziwego męża stanu. Niestety, instytucja prezydenta jest jedynie narzędziem za pomocą którego realizowana jest pewna wizja aksjologiczna. Może to być świat wartości równie dobrze katolickich i wolnorynkowych, jak i socjalistycznych i homoseksualnych.
System prezydencki nie likwiduje niekompetentnych wyborców jako czynnika sprawczego wyłonienia władzy. Czy lud będzie głosował na posłów metodą większościową czy proporcjonalną, w systemie parlamentarno-gabinetowym czy prezydenckim, nadal pozostaje tym samym dużym dzieckiem, które nie ma najmniejszego pojęcia o jakiejkolwiek polityce. Lud chce jeść i mieć igrzyska, czyli ma zachcianki typowe dla ludu właśnie. Prezydent wybrany w głosowaniu powszechnym zawsze będzie ludowym elektem, czyli produktem nieuctwa i dyletantyzmu.
Trzeba przyznać jednak, że system prezydencki skutecznie może zaradzić na ostatnią z wymienionych bolączek, czyli na bezustanną gadaninę cechującą gawiedź parlamentarną. W systemie prezydenckim Głowa Państwa może podejmować szybkie i niepopularne decyzje. Inna sprawa, czy działania takie podejmie. Wchodzą tu w grę czynniki wyborcze (reelekcja) i psychologiczne. Ale prezydent też człowiek. Może być zarówno Sobieskim jak i Michałem Korybutem Wiśniowieckim. Niepokoją za to elementy demagogii związane z możliwą reelekcją. Z punktu widzenia logiki procesu decyzyjnego, druga kadencja prezydencka – o ile nie ma możliwości reelekcji – jest kadencją bardziej owocną, gdzie możliwe jest podejmowanie niepopularnych decyzji.
Wynika z tego, że system prezydencki nie jest politycznym cudem. Jest tą samą demagogiczną demokracją, z tym samym ciemnym tłumem wyborczym, który nie rozumie polityki i depcze ponadczasowe wartości. System prezydencki jest zdolny tak samo skazać na śmierć Sokratesa i Jezusa, tyle, że nie zrobi tego suwerenny lud, lecz wybrany przezeń prezydent. Posiada jednak oczywistą przewagę nad demokracją w formie czystej: ma instytucjonalne możliwości podejmowania szybkich i radykalnych decyzji. Zauważmy, że aktywną politykę zagraniczną prowadzą dziś te kraje, gdzie jest silna władza prezydenta (USA, Francja) lub premiera/kanclerza (Wielka Brytania, Niemcy). Rozgadane w parlamencie Włochy czy Hiszpania nie prowadzą własnej polityki zagranicznej. Polska zaczęła prowadzić własną dopiero niedawno: gdy prezydent i premier zostali połączeni więzami rodzinnymi.
Adam Wielomski
Inne tematy w dziale Polityka