Wiele wydaje się wskazywać, że po wyborach rządzić będzie Polską koalicja PO-LiD, ewentualnie wraz z PSL. Chyba jedyną rzeczą, która mogłaby uratować nas przed tą czerwoną otchłanią byłoby zdobycie przez PiS (ew. PiS + LPR) 231 mandatów. Wystarczy spojrzeć jednak na sondaże, aby przekonać się, że najprawdopodobniej PiS wygra wybory, ale nie zdobędzie tylu mandatów.
Donald Tusk podjął decyzję o zawiązaniu po wyborach koalicji z LiDem. Sam fakt podjęcia takiej decyzji trudno negować. Przez wiele miesięcy politycy PO twierdzili, że po triumfalnie wygranych wyborach Platforma będzie rządzić samodzielnie. Ale spadające sondaże wiarę tę uczyniły iluzją. Była to iluzja od początku. PO bowiem – tak jak nieboszka ROAD i jej dziecię UW – ma wyraźną tendencję do wygrywania wyborów wyłącznie w sondażach. W takiej sytuacji politycy PO wpadli na pomysł sojuszu z PSL, szczególnie, że po wyborach samorządowych stało się jasne, że – wbrew sondażom – PSL nie jest partią zmierzchającą, lecz rosnącą. Koalicja PO-PSL wydawała się mieć zapewnione 231 mandatów.
Uważna analiza sceny politycznej sugerowała, że wiara w 231 mandatów koalicji PO-PSL jest możliwa z punktu widzenia wyborczego, ale nie wystarczająca z punktu widzenia sejmowego. Lech Kaczyński ongiś w rozmowie z Donaldem Tuskiem przecież zapowiedział (do czego się zresztą nie przyznaje), że będzie wetował po kolei każdą ustawę uchwaloną przez rząd PO. Jak wiadomo nie należy wierzyć w wiadomości, które nie zostały zdementowane... Ja nie tylko wierzę, ale jestem pewien, że Lech Kaczyński zawetuje każdą ustawę uchwaloną przez rząd PO, nawet gdyby podwajała pensję prezydenta. W takiej sytuacji PO, aby móc rządzić, potrzebuje nie 50, lecz 60% posłów, czyli większości koniecznej do przełamywania veta prezydenckiego. A więc nie 231, lecz 276 mandatów. Uzyskanie takiego wyniku wyborczego przez samą PO, czy nawet PO i PSL razem było praktycznie niemożliwe. Toż to prawie większość konstytucyjna!
W takiej sytuacji rząd PO-PSL, aby przełamywać veta prezydenckie, musiałby sięgnąć po wsparcie LiDu. Nie miałby w istocie innego wyjścia. W sytuacji gdy prezydent wetuje wszystko po kolei, mając powiedzmy 250 mandatów, ten gabinet byłby w sytuacji rządu mniejszościowego, który kompletnie niczego nie może uchwalić. A więc bez LiD nie jest możliwe aby PO rządziła. Pojawia się zatem pytanie: jaka byłaby cena LiD za poparcie? Na to pytanie odpowiedzieć jest prosto: wystarczy spojrzeć na Warszawę, gdzie Hanna Gronkiewicz-Waltz zdobyła prezydenturę dzięki poparciu Marka Borowskiego. Zauważmy, że władze PO do samego końca odmawiały rozmów z LiDem, licząc, że przerażony „kaczyzmem” kandydat lewicy i tak poprze kandydatkę PO. Tak się nie stało: stary wyjadacz Marek Borowski licytował do końca i sprzedał swoje poparcie w zamian za koalicję PO-LiD i obsadzenie wysokich funkcji w stołecznym ratuszu.
Nie zawaham się stwierdzić, że sojusz warszawski PO-LiD stanowi dowód, że LiD nie poprze PO na kredyt, kierując się ślepą nienawiścią do Kaczyńskich. Przeciwnie, LiD wystawi za takie poparcie rachunek w postaci formalnej koalicji rządowej.
Czy PO zgodzi się na to? Wiele wskazuje, że nie tylko się zgodziło, lecz że trwają właśnie intensywne prace nad przygotowaniem formalnej powyborczej koalicji.
Władze PO rozpoczęły te przygotowania za pomocą składu list wyborczych. Chodziło w nich o to, aby nie znalazły się tu osoby, które mogłyby nie przetrzymać koalicji z LiDem i odejść z klubu parlamentarnego. Mam tu na myśli różne próby zneutralizowania Jana Marii Rokity. Gdy już się to nie udało, wycięto z list wyborczych jego ludzi w Krakowie. Chodziło bowiem o to, aby – po koalicji z LiDem – Rokita odszedł z klubu parlamentarnego sam jeden; aby nie miał z kim odejść w proteście przeciwko koalicji z postkomunistami. Zauważmy jak łatwo Tusk odżałował, że Rokita zrezygnował z kandydowania! Spadł mu przysłowiowy kamień z serca. Zapewne z tego też powodu zakończyła się niepowodzeniem próba wejścia na listy PO ekipy Marka Jurka. Ci ludzie także mogliby nie przetrzymać koalicji z LiDem.
Podobne przygotowania obserwowaliśmy w LiDzie. Na listy nie mogli dostać się twardogłowi postkomuniści – w rodzaju Leszka Millera czy Marka Dyducha – gdyż nie pasowali do „proeuropejskiej” koalicji PO-LiD. W tym przypadku chodziło o wykluczenie tych polityków lewicy, którzy mogliby odejść po sojuszu z PO. Dlatego na listy LiD dostali się zgrani i w sumie śmieszni w swej nieporadności weterani z PD. Ludzie ci przecież współtworzyli kiedyś UW wraz z Tuskiem i jego ekipą. Są pomostem do koalicji.
„Czyszczenie” list wyborczych PO i LiD zakończyło się. Obydwie partie są gotowe na wspólną koalicję, która na dobre wprowadzi w Polsce „europejskie standardy”.
Adam Wielomski
Inne tematy w dziale Polityka