Wywiad z Adamem Wielomskim, autorem książki "Hiszpania Franco", nagrodzonej wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.
Napisał Pan ciekawą monografię Hiszpanii generała Franco. Czy mógłby Pan w kilku słowach zrekapitulować nam istotę zjawiska zwanego „frankizmem”?
Myślę, że można frankizm określić mianem wielkiego, narodowego ruchu przeciwko rewolucyjnym ideologiom. Hiszpania była w pierwszej połowie XX wieku, mimo trwających sto lat rządów liberalnych, społeczeństwem tradycjonalistycznym. Liberalizm był tu zawsze powierzchowny, dotyczył tzw. sfrancuziałych, czyli zaczytanych w literaturze filozoficznej elit. Naród był tradycyjny, wręcz tradycjonalistyczny i katolicki. Lud ten, z natury nieruchawy, wytrzymał spokojnie rządy tzw. liberałów arystokratycznych. Sytuacja zmieniła się wraz z pojawieniem się radykalnych ideologii rewolucyjnych jak socjalizm, anarchizm i bolszewizm. Tego nie dało się tolerować, gdyż Lenin definiując politykę jako „kto kogo?” rzucił wszystko na jedną kartę: albo rewolucja totalna, albo stary świat. W Hiszpanii, w wyniku wojny domowej, stary świat wygrał. Gdybyśmy mieli opisać frankizm, to w sumie nie była to jednolita doktryna. Mamy tu karlistów (tradycjonalistów), faszyzujących falangistów, nacjonalistycznych pogrobowców liberalizmu z XIX wieku. To bardzo rozmaite, wręcz sprzeczne ze sobą nurty. Łączy je tylko jedno: tradycyjny katolicyzm. Dlatego frankizm możemy nazwać mianem pospolitego ruszenia wszystkich odmiennych (politycznie) nurtów katolicyzmu hiszpańskiego przeciwko paroksyzmowi rewolucji.
Pokusiłby się Pan o bilans frankizmu?
Frankizm jest i zwycięski i przegrany. Wygrał, gdyż z bronią w ręku zastopował rewolucję, ochraniając Hiszpanię przed przerażającym potopem skrajnej lewicy. Przegrał, gdyż koniec końców okazał się nietrwały. Odniósł jednak pewien sukces. Po zakończeniu epoki Franco w Hiszpanii nie ma już ekstremistycznej, bolszewickiej lewicy. Prosperita ekonomiczna lat 60- i 70-tych praktycznie skasowała spauperyzowany elektorat partii radykalnych. Tam gdzie nie ma proletariatu, tam nie ma także partii komunistycznej. Dziś ekstremizm ekonomiczny i wizja klasowego ludobójstwa w imię „uciskanego proletariatu” jest w Hiszpanii nie do pomyślenia. To ewidentny sukces frankizmu.
Rząd hiszpański socjalisty José Luis Zapatero robi co może, aby zniszczyć ostatnie symbole frankizmu. Dlaczego?
Po zakończeniu epoki frankistowskiej była taka nieformalna umowa, że tradycja lewicy i prawicy będą współwystępować w demokratycznej Hiszpanii. Pomniki bohaterów obydwu stron stały obok siebie. Przez jakiś czas ta nienormalna symbioza trwała, a społeczeństwo hiszpańskie, pogrążywszy się w konsumpcyjnym stylu życia, zapominało o przeszłości. Rząd socjalistyczny premiera Zapatero postanowił odkopać spory historyczne i prowadzi regularną krucjatę przeciwko Hiszpanii Franco. W Polsce źle jednak się odczytuje rzeczywiste powody tych zdarzeń. Znajomi Hiszpanie mówią mi, że ich sąsiedzi i znajomi zupełnie nie przejmują się problemami z historii i nie przeszkadza im pomnik czy portret Franco. José Luis Zapatero patrzy na sprawę inaczej.
Dlaczego?
Powody są dwojakie: ideologiczne i osobiste. Te pierwsze wiążą się z tym, że jest to rząd socjalistyczny, który czuje się stroną wojny domowej sprzed 70 lat. W stosunku do poprzednich gabinetów lewicowych premiera Felipe Gonzaleza, mamy tu do czynienia z innym pokoleniem polityków. Gonzalez i weterani socjalistyczni z okresu frankistowskiego stanowili, jak się zdaje, grupę cynicznych, politycznych cwaniaków, coś na kształt SLD z epoki Leszka Millera w Polsce, którym chodziło o władzę, a nie o idee czy symbole historyczne. Tamci ludzie za dużo wiedzieli w życiu, aby wierzyć w głoszone przez siebie lewicowe slogany. To byli technokraci dla których ideologie były tylko parawanem. Liczyła się władza. Zapatero i jego generacja jest inna – to ludzie groźni, ogarnięci ideologiczną wizją. Małżeństwa homoseksualne z prawem adopcji dzieci, prawa człowieka dla małp dowodzą, że mamy tu do czynienia z nawrotem do filozoficznych źródeł marksistowskiej lewicy: do heglizmu, odrzucającego pojęcie ludzkiej duszy na korzyść tezy, że dusza jest to tylko forma świadomości, którą osiąga materia na pewnym poziomie organizacji. Ci ludzie są groźni, gdyż wierzą w filozofię lewicy i dla ideologicznego projektu są gotowi wywołać wojnę. Nie śmiąc podnieść sztandarów klasowych i bolszewickich w ekonomii, dokładnie tak jak radzi tzw. nowa lewica, wzięli się za kulturę. Zwracam uwagę, że nawet premier Turcji spotkał się ostatnio z Benedyktem XVI – premier Hiszpanii się nie spotkał z przyczyn ideologicznych. Zapatero to nie technokrata w rodzaju Leszka Millera czy Zbigniewa Siemiątkowskiego – to człowiek politycznie nawiedzony.
Wspomniał Pan o osobistych przyczynach nienawiści Zapatero do systemu frankistowskiego...
Tak, to mało w Polsce znana sprawa (albo i w ogóle). Ostatnio „Dziennik” napisał, że nienawidzi on frankizmu, gdyż w kilka miesięcy po wybuchu wojny domowej frankiści rozstrzelali dziadka dzisiejszego premiera. Na „Wikipedii” czytamy: „walczył po stronie komunistów w (...) stopniu kapitana. Został stracony przez nacjonalistów za odmowę walki po ich stronie i niezdystansowanie się od ideałów republikańskich”. Nie jest to prawda. Według moich informacji (od samych Hiszpanów) nie był on bezbronną ofiarą frankizmu, lecz został rozstrzelany za zbrodnie wojenne. Chodzi o 3 członków profrankistowskiej Falange Española, których republikanie wzięli do niewoli. Dziadek dzisiejszego premiera podobno nakazał ich związać i zakopać w ziemi tak, aby tylko głowy wystawały im ponad ziemię. Następnie „szkolił” swoich żołnierzy, karząc im uczyć się strzelać celując do wystających z ziemi głów. Wszyscy trzej jeńcy zginęli, czy – aby rzec konkretnie – zostali brutalnie zamordowali. Gdy tedy prowodyr tego pomysłu został z kolei wzięty do niewoli to naturalnie został skazany na śmierć za zbrodnie wojenne i rozstrzelany. Trudno to uznać za występek! Zapatero jednak pamięta dziadka i mści się. Dlatego rozbiera pomniki Franco, dlatego zakazano teraz w Hiszpanii używania frankistowskiego pozdrowienia. On chce wytrzeć i zohydzić pamięć wielkiego przywódcy, aby dokonać osobistej zemsty, a przy okazji wymazać z hiszpańskiej świadomości wszystkie te wartości, których frankizm bronił. Mam tu na myśli katolicyzm. Powtarzam raz jeszcze: to człowiek ideologicznie oszalały.
A jak na to patrzą Hiszpanie?
Niestety, z obojętnością.
Jakie są powody? Nie lubią frankizmu?
Stosunek Hiszpanów do frankizmu jest obojętny. Tak samo zresztą jak do antyfrankistowskiej opozycji. Prosperita gospodarcza lat 60- i 70-tych stworzyła kulturę konsumpcyjną, gdzie ważne jest „mieć”, a mało istotne jest kim się jest i co się sobą reprezentuje poza światopoglądem konsumpcyjnym. Przeciętny wyborca hiszpański kieruje się jedynie kategorią ekonomiczną. To społeczeństwo jest skrajnie pragmatyczne i apatyczne jeśli chodzi o kwestie ideowe czy historyczne. Dopóki będzie koniunktura gospodarcza, dopóty Zapatero może robić z symbolami frankizmu co mu się żywnie podoba. To dokładnie tak jak w Polsce: ci sami ludzie, którzy głosowali latami na SLD dziś głosują na PiS – wszelkie idee są im obce. To rozwydrzona, roszczeniowo nastawiona masa; nie jest ani prawicowa, ani lewicowa; ani antykomunistyczna, ani komunistyczna; ani patriotyczna ani patriotyczna. To tylko tłum. Przez ostatnie lata w Hiszpanii tych „ludków” tylko raz wyrwano z apatii: gdy wybuchły bomby w Madrycie.
Niedawno zmarł gen. Augusto Pinochet. Czy są jakieś podobieństwa obydwu systemów politycznych: chilijskiego i hiszpańskiego?
Powierzchownie podobieństwa są duże. Mamy dwie ewidentnie prawicowe dyktatury; obydwie katolickie i wolnorynkowe. Jednak ich logika jest odmienna. Franco – chcą to podkreślić – wywodził swoje polityczne przywództwo z woli Boga. To nie slogan, ale realna treść. Był przekonany, że Opatrzność wskazała go – dosłownie palcem – aby uratował Hiszpanię przed komunizmem. Wynikała z tego fundamentalna zasada prawomocności systemu: wola Boga, który wskazał na osobę Caudillo. Pinochet, choć katolik nie mniej gorący, nie żywił podobnego przekonania, dlatego co kilka lat legitymizował swoją władzę w referendach. Franco legitymizowanie własnej władzy w referendach nawet nie przyszło do głowy. Innymi słowy: Franco był autentycznym antydemokratą, podczas gdy Pinochet zwalczał lewicowy rząd, ale nie był antydemokratą. Uznając, że jego władza jest legitymizowana w drodze referendów tym samym przyznawał, że pierwotna suwerenność należy do narodu. Gdy przegrał referendum ustąpił ze stanowiska i oddał władzę. Politologicznie system taki nazywamy „bonapartyzmem” (od Napoleona III), czyli władzą autorytarną uprawomocniającą się na drodze demokracji bezpośredniej. Franco był nieprawdopodobnie konsekwentnym człowiekiem prawicy; Pinochet nie był wolny od wpływów ideologii umowy społecznej.
Który z tych polityków jest tedy Panu bliższy?
Oczywiście Francisco Franco.
Dziękuję za rozmowę.
Z Adamem Wielomskim rozmawiał Ludwik Skurzak
Inne tematy w dziale Polityka