W związku z pomówieniami biuletynu IPN w stosunku do Jana Fijora jak bumerang wróciła w prawicowych dyskusjach sprawa lustracji. Na każdej stronie internetowej, forum, w każdej gazecie temat ten znów stał się aktualny. Niestety, odnoszę wrażenie, że w dyskusji tej zaczyna dominować ekstremizm a racjonalne argumenty przestają być słuchane. Doświadczyłem tego sam gdy zabrałem głos, wyrażając zdrowy, konserwatywny sceptycyzm wobec prasowych rewelacji. I wtedy w komentarzu do jednego z moich tekstów – zresztą na tematy religijno-polityczne, nie mającego nic wspólnego z lustracją – Jan Bodakowski pisze o mnie, że w tekście tym popełniłem bluźnierstwo i jestem wrogiem lustracji – tak jakby „wróg lustracji” z natury rzeczy był bluźniercą (komentarze do mojego tekstu na http://prawy.pl/r2_index.php?dz=felietony&id=36294&subdz). Co więcej, zaczyna dominować przekonanie, że dotychczasowe propozycje lustracyjne są zbyt mało radykalne, gdyż prawdziwa lustracja to otwarcie archiwów IPN na oścież, najlepiej to byłoby całe archiwum IPN zeskanować, wrzucić na serwer i każdy z nas będzie mógł co wieczór serfować w teczkach znajomych, kolegów, pracodawców, sąsiadów, polityków, dziennikarzy itd. Pogląd taki zdaje się dominować na witrynie prawica.net. Niestety, wiele wskazuje na to, że w dyskursie politycznym na prawicy zaczyna dominować sankiulotyzm, który nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem i prawicowym rozumieniem polityki. Gwoli prostego opowiedzenia się: jestem zwolennikiem lustracji, ale nie otwarcia archiwów na oścież. Zajmuję takie stanowisko z następujących powodów: 1. Istotą totalitaryzmu jest brak prywatności. Celem każdego reżimu totalitarnego jest atomizacja, rozproszkowanie życia społecznego, a następnie totalna kontrola każdej poszczególnej jednostki. Temu celowi służyło min. SB, które dbało o to, aby życie prywatne wszystkich osób podejrzanych było starannie śledzone, nadzorowane i kontrolowane. Odejście od totalitaryzmu oznacza – przynajmniej dla mnie – zaprzestanie przez państwo inwigilacji i zbierania danych. Zaznaczam z całą mocą: istotą totalitaryzmu nie jest brak demokratycznego pochodzenia władzy, ale zakres kompetencji tejże władzy państwowej. Odejście od totalitaryzmu to odejście od wszechpotężnej kontroli i min. zbierania informacji o obywatelach. Otwarcie archiwów IPN jest niczym innym niż zwycięstwem (pośmiertnym) totalitaryzmu. Oto nagle, po 18 latach po upadku PRL, wszystko co SB zebrało o prywatnych osobach ma zostać „wysypane”, udostępnione do czytania wszystkim. O ile wtedy te informacje o naszym prywatnym życiu miało w rękach SB – i traktowaliśmy to jako bezprawie – teraz ma stać się własnością wszystkich Polaków. Z pewnością tysiące inwigilowanych ludzi sobie czegoś takiego nie życzy. Bo jakim prawem? Wyobraźmy sobie, że SB zbierając informacje o prywatnym życiu Jana Kowalskiego ustaliła, że zdradza żonę i ma kochankę, albo i dwie. Informacje o tym znajdują się w teczce Jana Kowalskiego. Otwarcie archiwów IPN oznaczać będzie, że małżonka Jana Kowalskiego dowie się o tym. Czy będzie dzięki temu szczęśliwsza? Ile małżeństw przeżyje kryzys, rozpadnie się w wyniku ujawnienia zasobów archiwalnych? Wyobraźmy sobie inny przykład: Jan Kowalski miał dziadka, bardzo go kochał i zapamiętał jako wspaniałego człowieka. Tymczasem teraz „wysypujemy” zawartość archiwów IPN na światło dzienne i Kowalski dostaje telefon od kolegi, że jego dziadek był płatnym kapusiem. Czy Kowalski będzie szczęśliwszy gdy się dowie, że jego ukochany dziadek był zwykłym skurwielem? Innymi słowy chcę powiedzieć, że „wysypanie” archiwaliów IPN ujawni prawdę, ale prawda boli i przyczyni się do konfliktów i do pogłębienia zjawiska atomizacji społecznej. Czemu by to miało służyć, że Jan Kowalski straci żonę i dowie się, że jego ukochany dziadek był kapusiem? No czemu? Zwolennicy otwarcia archiwaliów odpowiadają, że IPN może nie ujawnić informacji na tematy życia prywatnego, szczególnie kwestii seksualnych itd. A więc to IPN będzie decydowało co możemy dowiedzieć się o sąsiadach, znajomych i współmałżonkach? A czy utajnienie tych informacji nie wypaczy całkowicie naszych ocen o agentach? Np. dowiem się, że Jan Kowalski na mnie donosił, a z dostarczonego materiału z IPN nie będzie wynikało dlaczego. A więc dlaczego? Pewnie sukinsyn donosił dla pieniędzy – tak sobie pomyślę. Tymczasem może to być człowiek po prostu szantażowany ujawnieniem faktu, że zdradził żonę – to stawia fakt donoszenia w zupełnie innym świetle niż w przypadku agentury za pieniądze. Dlatego „cenzurowanie” moralne akt przez pracowników IPN całkowicie wypaczyłoby nasze widzenie spraw i nie można się na nie zgodzić. Można ujawnić albo całe archiwa, albo nic. 2. Warto również zatrzymać się nad politycznymi aspektami procesu ujawniania teczek. IPN od sprawy abpa Wielgusa jest dla mnie instytucją podejrzaną o głębokie upolitycznienie. Wszak Prezes IPN jest wybierany przez Sejm, co w warunkach demokratycznych oznacza, że jest nominantem politycznym a nie merytorycznym. Przy sprawie lustracji abpa Wielgusa mieliśmy do czynienia z charakterystycznym elementem: arcybiskup mógł być lustrowany wedle starej metody, dopóki działała poprzednia ustawa (z utajnionym procesem) lub wedle zasad nowej ustawy (z jawnym). IPN tak długo zwlekał z dostarczeniem dokumentów, że nie zdążono sprawy załatwić w trybie tajnym. Ponieważ zaś arcybiskup nie zgadzał się na jawną rozprawę – uzasadniając to dobrem Kościoła – to do procesu lustracyjnego w ogóle nie doszło. Tymczasem oskarżony o współpracę z SB doradca prezydenta dostał teczki do sądu w kilka dni i mógł się oczyścić jeszcze wedle zasad starej ustawy w trybie tajnym. Wniosek? IPN manipuluje aktami wedle własnego (politycznego?) interesu. Gdyby doszło do „wysypania” zasobów archiwalnych, to zapewne działoby się podobnie. Ci, których kierownictwo IPN wzięło na celownik polityczny w ciągu kilku dni czy tygodni mieliby teczki na wierzchu; ci, których IPN chce ochronić czekaliby bardzo długo na ujawnienie ich teczek. Przy odrobinie przypadku, teczki by się w ogóle nie znalazły. Ma to szczególne znaczenie w przypadku idei wrzucenia całych archiwaliów IPN na serwer. Ja już zostawiam proste pytania techniczne: skąd wziąć taki megaserwer? Ile tysięcy ludzi trzeba by zatrudnić do skanowania tych dokumentów, obrabiania ich i wrzucania w formacie PDF? Weźmy sobie największą czytelnię internetową świata – zasoby Bibliotheque National (http://gallica.bnf.fr/). Projekt ten jest budowany jest już kilkanaście lat, tymczasem w PDF przerobiono tu dopiero kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy książek. Ile lat i jakiej armii ludzi by trzeba na zbudowanie PDF z całych archiwów IPN? Ta praca, biorąc pod uwagę zasoby IPN, trwałaby ze 20 lat, dając IPN genialne pole do manipulacji. Ci, którzy mają iść na polityczny odstrzał, mieliby teczki na necie w ciągu miesiąca; ci, co nie są dla kierownictwa IPN interesujący, pewnie do końca życia nie doczekali by się na umieszczenie swoich teczek na internecie. Trudno sobie wyobrazić miejsce i akcję bardziej podatną na polityczną manipulację. 3. „Wysypanie” archiwaliów IPN ma sens tylko wtedy, gdy przyjmujemy IPNowski dogmat, że w archiwach SB nie ma fałszywych dokumentów, gdyż „SB nie oszukiwała sama siebie”. Dogmat ten odrzucam z dwóch powodów: - Zapewne żaden z oficerów SB nie nakazywał podwładnym niczego fałszować, bo po co samemu siebie wprowadzać w błąd. Ale pamiętajmy, że funkcjonariusz SB za pozyskanie agenta dostawał premię, talon, wczasy w Bułgarii. Miał więc naturalną tendencję do „rozmnażania” agentów. Mógł pójść na całość i sfałszować podpis agenta, ale mógł działać ostrożniej, w postaci preparowania notatek z rozmów z daną osobą, gdzie „agent” nawet nie zostawiał podpisu. I brał premię i talony w nagrodę. Dlatego dokumenty SB nie mogą być dogmatycznie traktowane jako prawdziwe. Dostatecznie jasno wykazał to proces lustracyjny Zyty Gilowskiej. - Materiały mogły być fałszowane po 1989 roku, gdy poszczególne rządzące partie, kierując MSW, miały możliwość preparowania materiałów na swoich przeciwników politycznych. Klasycznym przykładem jest fabrykacja lojalki Jarosława Kaczyńskiego. Pamiętajmy bowiem, że oficjalna wykładnia IPN jest następująca: wszystkie dokumenty w archiwach IPN są autentyczne za wyjątkiem lojalki Prezesa PiS. I mamy w to uwierzyć? To brzmi wiarygodnie? Dlatego właśnie wykazywałem sceptycyzm w sytuacjach, gdy lustratorami są dziennikarze, którzy przyjmowali bezkrytycznie materiały esbeckie. Jeśli na kogoś jest teczka, a ten ktoś stwierdza, że nie współpracował, to prawdy nie rozstrzygnie archiwista z IPN czy dziennikarz, a wyłącznie sąd, który powoła biegłego w postaci grafologa, przesłucha oskarżonego o agenturalność, esbeków, ew. innych świadków i wyda wyrok w sprawie. Zauważmy, że między postępowaniem sądowym a dziennikarskim artykułem są zasadnicze różnice. W procesie wszystkie wątpliwości działają na korzyść oskarżonego; w artykule prasowym działają przeciwko oskarżonemu, gdyż można snuć dodatkowe insynuacje. Nie wspominam już o problemie weryfikacji dokumentów. Gdybyśmy „wysypali” archiwalia IPN to procesów sądowych byłyby setki tysięcy i polskie sądownictwo – już i tak niewydolne – po prostu by padło. Ludzie latami żyliby w otoczce bycia agentem, oczekując na proces. To byłaby prawdziwa katastrofa społeczna i totalny rozkład więzi społecznych. I oto są powody dla których sprzeciwiam się pomysłom otwarcia archiwów IPN na oścież. Co innego lustracja. Powinny jej podlegać wszystkie osoby pełniące funkcje publiczne: posłowie, radni, urzędnicy (kwestią prawodawcy jest ocenić jaki jest wymagany zakres). Ostatecznie byłbym gotów nawet uznać zasadę „wysypania” archiwów IPN w przypadku tych osób. Nie chcesz ujawnienia swojej teczki? No to nie musisz być ministrem, posłem, urzędnikiem. Przecież nie ma przymusu pełnienia funkcji publicznych; jak ktoś szanuje swoją prywatność i nie chce ujawnienia prywatnych danych o sobie zebranych przez SB, to może sobie znaleźć inną pracę. Popieram lustrację wedle obowiązującego dotąd schematu: pisze się oświadczenie: byłem/nie byłem tajnym współpracownikiem. Jeśli IPN ma wątpliwości co do zawartej w oświadczeniu prawdy, to kieruje sprawę do sądu, który na procesie (a nie za pomocą artykułów prasowych autorstwa dziennikarzy) orzeka czy oświadczenie jest prawdziwe. Wynika z mojego rozumowania, że lustracji powinny podlegać wyłącznie osoby publiczne, pełniące określone funkcje. Dlatego broniłem abpa Wielgusa: duchowni powinni być lustrowani wyłącznie na wniosek władz kościelnych, a nie przez tzw. publicystów katolickich, którzy poczuli się posoborowym suwerennym Ludem Bożym (Wir sind Kirsche?); dlatego teraz bronię Jana Fijora – nie wnikając w jego życiorys (o którym nic nie wiem i wcale mnie to nie interesuje) uważam po prostu, że nie ma podstawy dla której powinien być lustrowany dziennikarz i wydawca. A szczególnie sprzeciwiam się lustracjom dziennikarskim, gdyż dziennikarz nie szuka prawdy, lecz sensacji – taka jego rola. I to by było na tyle Adam Wielomski PS Info dla wszystkich tych, którzy sugerują, że „bronię agentów” bo być może sam mam coś do ukrycia: urodziłem się w grudniu 1972 roku, w chwili upadku PRL nie miałem 18 lat, a więc nie mogłem być agentem SB, chyba, że w roli Pawki Morozowa.
Inne tematy w dziale Polityka