Książka Jana Tomasza Grossa „Strach” kolejny raz wywołała dyskusję nt. tzw. polskiego antysemityzmu.
Dyskusja ta prowadzić nie może do żadnego wniosku z dosyć banalnego powodu: nikt nie umie jednoznacznie zdefiniować tego pojęcia. Etymologicznie antysemityzm oznacza niechęć do semitów, a więc nie tylko Żydów, ale i Arabów. Przed wojną antysemityzm kojarzył się z pobiciem kogoś, publicznym obrażeniem ze względu na jego rasę. Musiało więc to być wydarzenie brutalne i warunkowane rasowo; nie chodziło o religię, o kulturę, ale wyłącznie o rasę. Dlatego uważano, że antysemityzm istnieje w hitlerowskich Niemczech, ale nie w Polsce, gdyż rasizmu nasi dziadkowie właściwie nie znali. W tym znaczeniu także współcześni Polacy antysemitami nie są.
Dziś antysemityzmowi nadaje się znacznie szersze znaczenie. Być antysemitą przestało oznaczać, że się nie lubi rasy semickiej; wystarczy nie lubić kogoś o żydowskich korzeniach lub wyznającego religię mojżeszową. Etymologicznie z antysemityzmem nie ma to nic wspólnego, ale media narzuciły takie rozszerzone rozumienie tego pojęcia.
Czy Polacy nie lubią Żydów? Tak i to dosyć szerokie kręgi społeczne. Jest w Polsce wyraźna niechęć: za uczestnictwo wielu z nich w zbrodniach stalinowskich, za konflikty jeszcze przedwojenne. Pytanie tylko jest jedno: czy przypadkiem z faktu, że kogoś nie lubię można wnosić, że jestem zaraz antysemitą? Czy to słowo – mające po holocauście jednoznaczną zbrodniczą wymowę - nie jest zdecydowanie zbyt mocne do opisania, że się kogoś nie darzy sympatią? Czy mam prawo kogoś nie darzyć sympatią, czy też jest to zbrodnią porównywalną z hitleryzmem? Chyba jest tu wiele przesady i właśnie z tej nadmiernej rozciągłości tego terminu wynikają niekończące się dyskusje o polskim antysemityzmie.
Adam Wielomski
Inne tematy w dziale Polityka