Na olimpiadę do Chin oczywiście trzeba jechać, a problem przestrzegania tzw. praw człowieka w Tybecie interesuje mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Koniec będzie taki, że my się będziemy bawić w ostentacyjne zapraszanie Dalajlamy, a inni będą w tym czasie robić z Chinami wielkie biznesy. My będziemy umierać za "wolność naszą i waszą", a inni wyprą nas w tym czasie z rynku w Pekinie.
Dyskusja wokół pomysłu bojkotu olimpiady w Chinach skłoniła mnie do wyszukania w komputerowym archiwum mojego peceta kilku starych tekstow nt. Chin i tzw. komunizmu w tym kraju. Mimo że teksty te zostały napisane kilka lat temu, nadal zachowują aktualność, a na salonie 24 nigdy nie były publikowane.
* * *
Jak wiadomo, centroprawica to tak formacja, co to wbrew swojej nazwie jest lewicowa. W Polsce widać to co jakiś czas za sprawą rwetesu czynionego przez wielu centroprawicowców w sprawie tzw. małego Buddy. Niektórzy z nich, ponoć katolicy, traktują tę sprawę jako priorytet w stosunkach polsko-chińskich. Jako katolik rzymski, nie wierzę w reinkarnację i nie wiem dlaczego los kolejnego wcielenia tak bardzo panów tych interesuje. Jako realista, całkowicie odrzucam pogląd, że nasze stosunki z Chinami miałyby mieć inne aspekty niż polityka i gospodarka. Innymi słowy, co się dzieje z wcieleniem interesuje mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Zresztą, jak sądzę, ci, którzy tak poszukują wcielenia kierują się przesłankami ideologicznymi. Chodzi tu o napiętnowanie chińskiego komunizmu. Walka o wcielenie jest kolejnym przykładem dziecięcej choroby antykomunizmu na którą nasza centroprawica choruje od kilkunastu lat, nawet wtedy, gdy komunistów nie ma. Ja rozumiem, ja także nie lubię SLD, ale nie za to, że ich rodowód tkwi w PRL, lecz za to, że są socjalistami, demokratami, europejczykami. Osobiście nie zawahałbym się podać ręki postkomuniście, gdyby chciał się zapisać do Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Nie interesuje mnie skąd ludzie przychodzą, lecz do czego mogą się przydać.
Chiny są jednak ulubionym celem ataków naszych dziecięcych antykomunistów, ponieważ komuniści chińscy rządzą w tym kraju i to w sposób niedemokratyczny!!! Jednak, w moim przekonaniu, Chiny są przykładem pozytywnym, że komuniści są zdolni się ucywilizować. Gdzie jest bowiem w Chinach komunizm? Jakiś czas temu widziałem niezwykle interesujący reportaż ze zjazdu chińskich komunistów. Tak, śpiewali jakieś idiotyczne proletariackie pieśni, w czasie których powstawał jakiś wyklęty lud ziemi. Tak, wisiały portrety Lenina, Marksa, Mao. No i co z tego? Dziennikarz podchodzi do jednego z delegatów, ubranego w elegancki garnitur. W ręku telefon komórkowy.
Dziennikarz: Czy Pan jest delegatem na zjazd partii komunistycznej?
Delegat: Tak.
Dziennikarz: A czy pan jest komunistą?
Delegat: Ja? – na twarzy maluje się zdziwienie pomieszane z rozbawieniem - ja jestem biznesmenem!
I to jest chiński komunizm. Nasi antykomuniści w ogóle nie dostrzegają tego, że w Chinach nie ma żadnych komunistów. Jest to jedno z najliberalniejszych gospodarczo państw, gdzie panuje wolny rynek, państwo prawie nie ingeruje w gospodarkę, nie ma przymusu ubezpieczeń społecznych (haraczu na ZUS!), a gospodarka rozwija się w niewyobrażalnym dla socjalisty Grzegorza Kołodki tempie 10-11% PKB rocznie. Jednak dla naszych antykomunistów to za mało, bowiem dalej rządzi tam partia komunistyczna. No i co z tego, skoro jest ona komunistyczna tylko z nazwy? Partia zachowała władzę, trzyma krótko całą hołotę, którą demoliberalne media nazywają opozycją demokratyczną. Dajcie władzę tej opozycji, a tempo rozwoju spadnie do 2% PKB rocznie! Podatki wzrosną, a złodziejstwo i korupcja staną się plagą. „Plac Niebiańskiego Spokoju!” wykrzykną wówczas antykomuniści. Tak, ale czego chcieli studenci rozjechani przez czołgi? Demokracji, poprzez którą rozumieli odwrót od kapitalistycznych reform i powrót do socjalizmu bez wypaczeń. Rozjeżdżając ten tłum czołgami, Chiny uratowały się przed nawrotem socjalizmu! Racja stanu Chin, interes pokoleń współczesnych i przyszłych wymagały, aby nie dopuścić do władzy hołoty zwanej demokratyczną opozycją.
Jest coś, czego nasi antykomuniści nie rozumieją: chińska partia komunistyczna, zachowując starą nazwę i rytuały, stała się partią prawicową. Marksizm jest niczym innym jak ideologią chińskiego nacjonalizmu skierowaną na negację zachodniego modelu demokratycznego. Chińska partia komunistyczna jest partią nacjonalistyczną i liberalną gospodarczo równocześnie. Odmawiając demokratyzacji państwa, realizuje konserwatywny postulat państwa silnego i autorytarnego. I znokautuję antykomunistów: gdybym był Chińczykiem, zapisałbym się do tej partii, aby wraz z nią budować Chiny.
Problem Polski, w znacznej mierze, polega na tym, że nieboszczka PZPR nie wybrała drogi chińskiej. Jeśli gen. Wojciech Jaruzelski popełnił jakąkolwiek zbrodnię, to tę, że mając w XII 1981 pełnię władzy nie wykorzystał jej dla reformy państwa w kierunku chińskim. Należało, dla fasady, zachować portreciki Lenina i dyrdymały o proletariacie, a za tą zasłoną dokonać wielkiej reformy państwa, budując, w przyśpieszonym tempie – na wzór Chile Pinocheta - wolnorynkową gospodarkę. Demokratyczną opozycja pod kluczem była polityczne zneutralizowana i nie mogła swoją amatorszczyzną i żądzą władzy niczego zepsuć. Opierając się na wojsku Jaruzelski mógł przeprowadzić reformy nie oglądając się na protesty społeczeństwa, które żądało socjalizmu z ludzką twarzą. Gdyby tak się stało, historia Polski potoczyłaby się zupełnie inaczej...
* * *
Jakiś czas temu w telewizji francuskiej obejrzałem całkiem ciekawy reportaż o panującej w Chinach dyktaturze. Program ten był ciekawy, gdyż poza demoliberalnym gęganiem o nieprzestrzeganiu praw człowieka, znalazły się tu także rozmowy z dręczonymi przez komunizm Chińczykami, którym nie dano zażywania szczęścia w prawo-człowieczym, demokratycznym ustroju. Niezwykle interesujący był dowód panującego w Państwie Środka despotyzmu: okazuje się, że w Chinach nie ma przymusu ubezpieczeń społecznych! Jako przykład tej tyranii pokazano ubogiego Chińczyka o nazwisku Lee, który narzekał, że jest tak biedny, że nie stać go na ubezpieczenie i boi się, że gdyby uległ jakiemuś wypadkowi lub zachorował, to skończyłby na ulicy.
Przykład ten jest niezwykle interesujący, gdyż ukazuje całą głupotę realizatorów reportażu. Wyobraźmy bowiem sobie co by było gdyby Pan Lee, zarabiając jedynie – jak sam twierdzi - na przysłowiową miseczkę ryżu dziennie, został zmuszony do płacenia haraczu na ZUS? Ano, odpowiedź jest prosta: gdyby zapłacił na ZUS, dajmy na to, 1/3 swojego dochodu, to oczywiście byłby ubezpieczony i nie musiałby się obawiać ewentualnej wizyty u lekarza lub w szpitalu. Tym niemniej, czego autorzy filmu nie dostrzegli, oznaczałoby to dla Pana Lee, że jego codzienna porcja ryżu zmniejszyłaby się o 1/3, czyli o podatek płacony chińskiemu ZUS-owi. Dziś Pan Lee nie dojada pod rządami dyktatury, w demokratycznym państwie socjalnym chodziłby całkiem głodny.
Przykład ten każe jednak zastanowić się nad pytaniem czym jest wolność? Kto jest człowiekiem wolnym: Pan Lee, który nie posiada prawa głosu, gdyż w jego kraju nie ma instytucji demokratycznych, lecz nie musi się ubezpieczać; czy przeciętny Polak, który ma prawo takiego głosu, lecz nie posiada prawa do decydowania czy chce (lub nie chce) się ubezpieczyć? Kto jest bardziej wolny: poddany Ludwika XIV, który płacił państwu mniej więcej 25% od swojego dochodu, czy przeciętny Polak płacący podatki na poziomie 80%? Gdybym miał do wyboru: mieć prawo wyborcze i płacić podatki w wysokości 80% lub nie mieć prawa wyborczego i płacić 25%, to bez wahania wybrałbym ten drugi wariant.
Genialność liberalnej demokracji polega na tym, że udało jej się wmówić ludziom, że wolność = wysokopodatkowa demokracja. Demokraci sprytnie zasugerowali ludziom, że wolność = prawa polityczne, że wolnym jest ten, kto głosuje. Jest to tym bardziej absurdalne, że gdyby spytać suwerenny lud czy sprzedałby swój głos wyborczy po 50 PLN od łebka, to zapewne uczyniłoby tak 99% wyborców. Gdzie więc tkwi ten mechanizm powodujący, że ludzie wierzą, że wysokopodatkowa demokracja czyni ich wolnymi? Odpowiedź jest względnie prosta: to ludzka pycha. Demokracja zaspokaja tkwiącą w człowieku potrzebę docenienia, gdyż daje każdemu prawo głosu. Ostatni z ludu czują się częścią suwerena, mają przeświadczenie, że współdecydują, raz na cztery lata, o losach państwa. Ich praktyczny wpływ na państwo jest żaden, ale to nie jest istotne. Ich miłość własna została połechtana: są częścią suwerena, wtargnęli do świątyni władzy tradycyjnie zarezerwowanej dla elit! W ten sposób demokracja zaspokaja instynkt pychy, chęć dorównania tym, którzy z natury stoją wyżej – toż to już biblijni Adam i Ewa chcieli być jak bogowie i dlatego jedli zakazany owoc, aby dorównać Bogu. Demokracja jest realizacją takiego bogo-człowieczego mirażu. Miraż ten kosztuje jednak 80% podatku od dochodu.
Adam Wielomski
Inne tematy w dziale Polityka