Kilka dni temu Donald Tusk ogłosił, że nie wybiera się na olimpiadę do Pekinu, gdyż nigdy tego nie planował. Zachwycone demoliberalne media podkreślały, że jest to pierwszy polityk unijny, który ogłosił bojkot, choć moje skojarzenie było takie, że znaczy to tylko tyle, że Angela Merkel nie jedzie do Pekinu. I faktycznie, dwa dni później kanclerz Niemiec ogłosiła, że się na olimpiadę nie wybiera.
21 I 2005 roku Donald Tusk mówił w Sejmie: „Dlaczego Polska ma redukować swoje znaczenie? Dlaczego nie mamy wreszcie uwierzyć we własne siły, oczywiście nie przeceniając ich? Dlaczego mielibyśmy nie uznać rzeczy tak naprawdę oczywistej - a także ci, którzy obserwują nas z zewnątrz - że Polska to jeden z największych narodów europejskich, że Polska to klucz do przyszłości tej części Europy, tego regionu (...) powiedzmy sobie dzisiaj, że Polskę stać na polityczną wielkość, w ramach naszych możliwości, która wymaga pełnej samodzielności, która wymaga poczucia siły, dumy narodowej, która wymaga także rzeczy najtrudniejszej dzisiaj - i to ostatnie zdanie - tego, abyśmy przede wszystkim mieli uzasadnione prawo czuć się dumni z własnego państwa. Nie odegramy roli, do której jesteśmy naturalnie predestynowani, nie osiągniemy tego wielkiego sukcesu wybicia się Polski już nie tylko na niepodległość, ale i na samodzielność i wielkie znaczenie w tej części świata, jeśli nie będziemy odczuwali dumy z własnego państwa. A dzisiaj nie sposób tej dumy odczuwać”.
Możemy od kilku miesięcy obserwować jak rząd Tuska „wybija” Polskę na „wielkie znaczenie”. Trzeba przyznać, że w polityce zagranicznej pierwsze posunięcie tego rządu – wizyta ministra Sikorskiego w Moskwie – było dobre i można było liczyć na to, że polska polityka zagraniczna skończyła z irracjonalnymi antyrosyjskimi fobiami i promowaniem Gruzji. Niestety, dziś już można zaryzykować tezę, że ocieplenie stosunków z Rosją nie było własną inicjatywą tego rządu. Prawda jest brutalna: polityka zagraniczna Tuska jest refleksem polityki tandemu Berlina. Skoro Niemcy utrzymują dobre stosunki z Rosją, to nasza dyplomacja postanowiła także je poprawić, aby lepiej móc się ustawić w kolumnie państw kierowanych przez Berlin.
Kolejne posunięcia zagraniczne rządu nie miały już nawet pozoru, że podejmowane były w Warszawie. Widać to było w czasie uznawania niepodległości tzw. Kosowa. Nie jest tajemnicą, że jeszcze nie dawno Radek Sikorski uważał, że Albańczycy z tej prowincji to dzicz, ale zmienił zdanie natychmiast po tym, jak niepodległość tej odwiecznej serbskiej ziemi uznały Niemcy. Ciekawe ile razy w tej sprawie dzwonić musiała Angela Merkel do Władysława Bartoszewskiego?
W tych dniach mamy dwa ważne posunięcia, świadczące o postępującym uzależnieniu polskiej polityki zagranicznej. MON zapowiedział nową doktrynę obronną, wedle której polskie siły zbrojne działają za granicami wyłącznie w ramach struktur NATO. Oznacza to faktyczne odejście od polityki proamerykańskiej – którą USA realizują z pominięciem NATO, np. wojna z Irakiem – na korzyść takiej, którą współtworzą Niemcy. Drugie posunięcie to wręcz histeryczna reakcja gabinetu Tuska na groźbę braku ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, którą w sposób dla siebie specyficzny podsumował Karol Karski w swojej głośnej wypowiedzi jako to Angela Merkel dzwoni do „Herr Tuska”. Oczywiście, TVN i tzw. der Dziennik mogą się z tej wypowiedzi naigrywać, ale nie zmienia to faktu, że zawiera ona całkiem pokaźne jądro prawdy.
Ci z Czytelników, którzy znają moją publicystykę wiedzą, że nigdy nie popierałem polityki zagranicznej prowadzonej przez gabinet Jarosława Kaczyńskiego, a którą teraz próbuje forsować Lech Kaczyński. Uważałem tę linię polityczną za najeżoną antyrosyjską romantyczno-powstaniową fobią. Zapewne to ta fobia pchnęła kierownictwo PiS do podpisania nieszczęsnego Traktatu Lizbońskiego, gdyż w integracji europejskiej, szczególnie wspólnej polityce energetycznej, widziano gwarancje przeciwko mitycznemu rosyjskiemu zagrożeniu. Obca mi była także polityka popierania Ukrainy i Gruzji. Tej pierwszej dlatego, że Kijów z natury jest predysponowany do prowadzenia polityki proniemieckiej i jest to odwieczne prawo wynikające z geopolityki. O popieraniu Gruzji nawet nie ma co mówić, gdyż polityki międzynarodowej nie można uprawiać w oparciu o sojusze z państwami o potencjale województwa mazowieckiego.
Mimo to doceniam w polityce zagranicznej PiS jedną pozytywną wartość: cele tej polityki – nawet jeśli były źle definiowane – ustalane były w Warszawie, a nie przy Merkelstrasse.
Adam Wielomski
www.konserwatyzm.pl