Adam Danek w tekście „
Konserwatyści, zaborcy i PRL” – który ukazał się na portalu konserwatyzm.pl - próbuje rozprawić się z dążeniami tych publicystów, którzy dowodzą, że wymuszona w PRL kolaboracja z komunizmem niektórych ludzi prawicy nie da się usprawiedliwić moralnie, tak jak dawało się usprawiedliwić współpracę podobnych środowisk z państwami zaborczymi w XIX wieku.
Sam wielokrotnie dawałem wyraz przekonaniu, że pomiędzy sytuacją konserwatystów w PRL i pod zaborami istnieją liczne analogie. Dowodziłem kiedyś nawet, że wprowadzenie stanu wojennego w 1981 roku łudząco przypomina słynną brankę Aleksandra Wielopolskiego, a jedyne co te dwie operacje różni to fakt, że Wojciechowi Jaruzelskiemu udało się zapobiec bezsensownemu powstaniu, co czyni zeń polityka skuteczniejszego. Przyznam się szczerze, że osobiście nie potrafię zrozumieć jak można zachwycać się Margrabią Wielopolskim i złorzeczyć gen. Jaruzelskiemu. Ta sama sytuacja geopolityczna, ten sam irracjonalny politycznie naród, ta sama dysproporcja sił między Polakami a armią ze Wschodu.
Chciałbym więc w tym tekście wejść w polemikę z Adamem Dankiem – nie tylko moim imiennikiem, ale i moim Kolegą z Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego – jak konserwatysta z konserwatystą.
1.Słów kilka o realizmie politycznym konserwatyzmu
Kolego Adamie, piszesz co następuje o tych, którzy bronią PAXu, Aleksandra Bocheńskiego, Konstantego Grzybowskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza: „Apologeci tych środowisk bardzo często – żeby nie powiedzieć nagminnie – przeprowadzają paralelę pomiędzy ich postawą a postawą dziewiętnastowiecznych polskich konserwatystów względem państw zaborczych. (...) Wywodzą, że zwolennicy współpracy z polską (i nie tylko) kompartią podobnie jak zachowawcy czasów porozbiorowych kierowali się impulsem konserwatywnym, który w ich opinii nakazuje chronić i umacniać porządek polityczno-prawny, stanowiący zawsze realne dobro wspólne, niezależnie od jego przemijających, zmiennych w czasie uwikłań ideologicznych czy geopolitycznych. Analogie pomiędzy konserwatystami a „fellow travellerami” PRL nie dają się obronić. Darujmy sobie eufemizmy – są całkowicie fałszywe. Sprowadzają się w gruncie rzeczy do konstatacji, iż i pierwsi, i drudzy stanęli przed koniecznością ustosunkowania się do silnej władzy, która przyszła z zewnątrz i bez porozumienia z którą nie dało się podjąć jawnej pracy dla dobra publicznego – nie można więc potępiać współpracowników komunistycznej dyktatury, skoro nie potępia się zachowawców współpracujących z rządami mocarstw rozbiorowych. Postawione w tym wywodzie znaki równości są jednak nieprawdziwe. Pomija on bowiem – z premedytacją – charakter władzy zaborczej i władzy komunistycznej, sugerując milcząco, że zasada ich działania była jednaka”.
Ja bym się zastanowił najpierw nad jedną kwestią: dlaczego tak wielu ludzi prawicy – i to tzw. klasyków – w swoich biografiach ma wątek kolaboracji z rozmaitymi „kontrowersyjnymi” reżimami. Cat, Bocheński, ONR-owcy z PRL, Carl Schmitt i Ernst Junger z III Rzeszą, Charles Maurras z Vichy, Louis de Bonald z lewicowym uzurpatorem Napoleonem I, Louis de Veuillot z Napoleonem III. Można to tłumaczyć ludzką słabością, chęcią przetrwania, zdobycia władzy czy prestiżu. Nie wykluczam, że takie motywacje miały miejsce, w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi i nic co ludzie nie jest nam obce. Zwróćmy jednak uwagę, że jeśli z tradycji konserwatywnej wyeliminujemy wszystkich tych, którzy mają w swojej biografii okres kolaboracji z jakimś lewicowym czy totalitarnym reżimem, to prawie nikt nam nie zostanie, poza Anglosasami, którzy nie poznali tychże reżimów. Albo więc konserwatyści – tak często wykorzystujący motyw grzechu pierworodnego – są nim sami tak mocno dotknięci, albo „kolaboracjonizm” tkwi głęboko w mentalności prawicy.
Na forum Frondy przeczytałem jakiś czas temu o sobie, że „Wielomski z książek a Wielomski - publicysta to są dwie różne osoby”, gdyż ładnie opisuję historyczną myśl konserwatywną, a w publicystyce przeciwstawiam się lustracyjnemu jakobinizmowi, bronię „agentów” i tych, co w PRL z przymusu rozmaitego kolaborowali. Osobiście autorowi tamtych słów zasugerowałbym inną odpowiedź, inne rozwiązanie tej swoistej aporii (pozornej sprzeczności): Wielomski tyle przeczytał i tyle napisał o myśli konserwatywnej, że zrozumiał o co w niej chodziło i w swojej publicystyce politycznej przekłada tamte idee na tą rzeczywistość.
Zauważmy, że być człowiekiem prawicy, to coś więcej niż tylko wyznawać określone POGLĄDY. Oczywiście, aby być z prawicy trzeba szanować religię i chcieć, aby Jezus Chrystus panował nie tylko w życiu prywatnym, ale i w społeczeństwie; trzeba bronić autorytetów, rodziny, moralności, własności prywatnej. Każdy konserwatysta bez problemu może przytoczyć taki katalog wartości, czy to własny, czy zaczerpnięty od którego z naszych klasyków. Bycie konserwatystą nie polega jednak wyłącznie na sprawnym operowaniu pewnym systemem ideologicznym i wyliczaniu jak wielka jest „schizma” pomiędzy światem postulowanym (porządek prawdziwy), a światem empirycznie zastanym. Gdyby konserwatyzm polegał wyłącznie na ocenianiu odległości między światem Josepha de Maistre’a i Juana Donoso Cortesa, a „schizmą bytu” w postaci liberalnej demokracji czy „realnego socjalizmu”, to konserwatysta – każdy konserwatysta – musiałby być rewolucjonistą. I oczywiście, byli tacy - tzw. rewolucja konserwatywna – którzy chcieli unicestwić świat empiryczny, rzucać weń bombami, podpalać, prowadzić „miejską partyzantkę” i zdobywać czołgami gmachy parlamentów. Ja jednak do rewolucjonistów nie należę, nawet jeśli – dla żartu – mówię o sobie, że jestem „rewolucyjnym tradycjonalistą” (zresztą to określenie nie moje, ale Juliusa Evoli).
Powiedzmy sobie szczerze: pomiędzy światem ideowym konserwatyzmu, a światem ideowym komunizmu jest przepaść w której mógłby się pomieścić cały wszechświat. Zwróćmy jednak uwagę, że pomiędzy Josephem de Maistre’m, a liberalną demokracją różnica wcale nie jest o wiele mniejsza! Idąc rozumowaniem kolegi Danka, w sytuacji gdy rząd Tuska unicestwia polską państwowość za pomocą Traktatu Lizbońskiego, powinniśmy wypowiedzieć posłuszeństwo „zdradzieckiej ekipie” i zaczaić się z panzerfaustami na przejazd kolumny rządowych samochodów, aby w romantyczno-rewolucyjnym czynie połączyć świat ideowy konserwatyzmu z empirycznie zastanym.
Kolego Adamie! Jestem pewien, że i Ty i każdy rozsądny człowiek wzdrygnie się przed takim pomysłem. To postawa naturalna. Dla demokraty dlatego, że władze RP zostały demokratycznie wybrane; dla konserwatysty dlatego, że ma on poczucie tzw. autonomii rzeczywistości. Konserwatysta wie jak wielka jest odległość między jego światem ideowym, a światem zastanym. Konserwatysta ten fakt nie tylko dostrzega, ale i przyjmuje go do wiadomości; rozumie, że w chwili obecnej liberalna demokracja jest czymś trwałym, co w perspektywie kilkudziesięciu lat raczej nie ulegnie zmianie. A czy myślisz, że ludzie prawicy w latach powojennych nie pragnęli przeprowadzenia kontrrewolucji przeciwko rządom PPR?PZPR? AUTONOMIA RZECZYWISTOŚCI!
Powiedzmy sobie szczerze: przegraliśmy II wojnę światową. Nie powtórzyła się sytuacja z I wojny, że Niemcy pobiły Rosję, po czym skapitulowały przez Ententą. Z II wojny Rosja (ZSRR) wyszła jako zwycięzca. Ludzie prawicy z II RP w latach 40-tych mieli dwa wyjścia: albo zostać „w lesie” i prowadzić partyzantkę antykomunistyczną, albo ujawnić się i „kolaborować”.
Ci, którzy zostali w lesie liczyli na wybuch III wojny światowej. W 1945 czy 46 roku był to pogląd racjonalny, szczególnie, że zbudowany na szczątkowej wiedzy na temat ówczesnej sytuacji międzynarodowej. Należało więc „w lesie” przeczekać, dotrwać do wyzwolenia przez amerykańskie czołgi. Osobiście wątpię, że większością tych, co prowadzili nadal partyzantkę kierowało przekonanie, że lepiej umrzeć niż się poddać. Ludzie podziemia to nie byli kamikaze! To im wynikło z racjonalnego, acz błędnego, rachunku politycznego. Gdy zorientowali się, że III wojny nie będzie, a komunizm utrwala się w Polsce, było już za późno na poddanie się. Zostali eksterminowani, wymordowani. To owi „żołnierze wyklęci”, którzy oddali życie za Polskę, gdyż ich dowódcy źle zinterpretowali rzeczywistość polityczną. Mam dla naszych Poległych wielki hołd, ale nie zmienia to faktu, że źle rachowali. Okazało się, że najtrafniej rozumowali dowódcy Brygady Świętokrzyskiej NSZ wynosząc się z ziem polskich kiedy był na to jeszcze czas. To ci sami, których radykałowie oskarżają po dziś dzień o „kolaborację” – tyle, że z Niemcami.
Ci, którzy „kolaborowali”, to ci, którzy już w połowie lat 40-tych zorientowali się, że komunizacja Polski jest daną empiryczną; jest stanem trwałym, który może potrwać X lat, a nawet dziesięcioleci. Historia przyznała zresztą temu osądowi słuszność. W takiej sytuacji mogli albo zostać w lesie i umrzeć, albo ujawnić się i kolaborować. Zwracam uwagę, że w systemie stalinowskiego terroru trudno ujawnić się i skorzystać z amnestii. Totalitaryzm nie toleruje „neutralności”. Albo z partią, albo przeciwko partii. Klasyczne greckie „stasis” – wojna domowa, w której neutralność jest zbrodnią stanu. W większości wypadków można było przeżyć tylko aktywnie kolaborując z komunistami i godząc się na „sojusz z ZSRR”. Dlatego byli narodowcy zakładali PAX, a publicyści konserwatywni stawali się pismakami komunistycznych czasopism.
Kolego Adamie, piszesz, że tacy jak ja „wywodzą, że zwolennicy współpracy z polską (i nie tylko) kompartią podobnie jak zachowawcy czasów porozbiorowych kierowali się impulsem konserwatywnym, który w ich opinii nakazuje chronić i umacniać porządek polityczno-prawny”. Tak, motyw pracy dla Państwa Polskiego – nawet jeśli jest to ten cholerny bolszewicki PRL bez Boga – jest istotny. Ale to jest motywacja, która pojawia się dopiero po 1956 roku. W l. 1944-56 motyw prawie zawsze jest klasycznie hobbesowski: samozachowanie, przeżycie. Refleksja o której piszesz pojawia się znacznie później. Gdy skończył się masowy terror (1956), można było rozejrzeć się i powiedzieć: „PRL mi się nie podoba, stanowi zaprzeczenie wszystkiego o co walczyłem, ale – mimo wszystko – to jest jakaś forma państwowości polskiej. Polska jest tu, a nie na emigracji w Londynie”.
W 1956 roku nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł już wątpić, że komunizacja Polski jest czymś stałym, a „sojuszu z ZSRR” nie da się jednostronnie wypowiedzieć. Co w takiej sytuacji ma zrobić konserwatysta? Może przejść do raczkującej opozycji. Ale tu jest problem o którym pisałem wcześniej: my, konserwatyści nie umiemy być w radykalnej i czynnej opozycji do systemu, nawet jeśli jego zasady są w skrajnej sprzeczności z naszymi. My tego nie umiemy, gdyż w naturze konserwatyzmu nie tkwi postawa rewolucyjna; nie jesteśmy romantykami, rewolucjonistami, buntownikami. Istotą konserwatyzmu jest samoidentyfikacja z państwem. Jak opisuje Helmut Quaritsch Carla Schmitta spotkania z nazizmem - konserwatysta to „państwowiec uznający, ponad wszelkimi różnicami i zmianami form państwa, jego wspólny rdzeń, widzący w nim suwerena dbającego o pokój wewnętrzny za pomocą polityczno-administracyjnych środków zaprowadzania porządku. Dla państwowca, państwo jest historycznie i zawsze pierwsze, forma konstytucyjna jest zawsze na drugim miejscu. Ponad konstytucją i formą państwa stawia on jego egzystencję”.
Zwróćmy uwagę, że kolaboracji z PRL podjęły się mniej więcej te same środowiska prawicowe, które przed wojną kolaborowały z sanacją. Falanga Piaseckiego rzuciła już w l. 30-tych hasło, że za pomocą zamachu majowego „rewolucja już się dokonała, teraz trzeba ją unarodowić” poprzez przystąpienie do obozu rządzącego. W powojennych warunkach oznaczało to chęć „ucywilizowania” PRL. Pewne rzeczy były w ówczesnej sytuacji geopolitycznej po prostu niemożliwe. Mam tu na myśli wyjście z Układu Warszawskiego. Chodziło więc o uzyskanie choćby ograniczonej autonomii wewnętrznej w dziedzinie represji, kultury, stosunku państwa do religii, gospodarki. Innymi słowy: powtórka z polityki Wielopolskiego.
Czy prawicowym „kolaborantom” się to udało? Częściowo plan ten zrealizowano, choć nie z powodu siły (mizernej – taki liczebnie, jak i co do możliwości) obozu przedwojennej prawicy. „Kolaboranci” najwyżej kibicowali procesom destalinizacji i nabierania przez PRL kolorytu autonomicznego. Przecież PRL z 1954 a 1974 roku to dwa odmienne światy i nikt przy zdrowych zmysłach temu nie zaprzeczy. Andrzej Jaszczuk w książce „Ewolucja ideowa Bolesława Piaseckiego 1932-1956” zwraca poza tym uwagę na ciekawy fakt: PAX był w całym bloku wschodnim jedynym niezależnym od partii ośrodkiem politycznym, mającym wielki majątek i wydawnictwo. Głosząc bełkot o „chrześcijańskim socjalizmie” był zarazem jedyną oficjalną alternatywą dla ideologii marksistowskiej. O ile dziś my, konserwatyści zwalczamy bzdety o „chrześcijańskim socjalizmie” jako religijny modernizm, o tyle w roku 1960 był to jedyny oficjalnie głoszony program alternatywny dla marksizmu między Łabą a Kamczatką. Innymi słowy: z punktu widzenia sceny politycznej roku 2008, PAX byłby lewicowym wynaturzeniem w Kościele; z punktu widzenia „nienormalności” roku 1954 był rewizjonizmem samych podstaw ideologicznych PRL.
2.Jak to było z tymi zaborcami?
Kolego Adamie, zapewne sobie nie zdajesz z tego sprawy, ale głosisz swoistą mitologię na temat konserwatyzmu polskiego XIX wieku, aby dowieść swojej tezy. Piszesz bowiem: „Dla konserwatystów aktywnych pod zaborami nie każda silna władza była dobra i godna poparcia. Władza była dla nich wtórna względem ładu – z jednej strony ukształtowanego historycznie, z drugiej zaś posiadającego fundament metafizyczny i jako całość będącego dziełem Bożym. Pierwszorzędny cel władzy stanowi ochrona ładu i władzę wspierać się powinno o tyle, o ile cel ów realizuje. Inaczej mówiąc, konserwatyści wspierali władzę, jeśli ta miała konserwatywną naturę. Rozbiór Rzeczypospolitej uważali za zło, a zaakceptować władzę zaborczą gotowi byli tylko pod warunkiem, iż respektuje ona tradycyjny ład i nie ingeruje inwazyjnie w jego tkankę”.
Jedynym prawdziwym kawałkiem z tego fragmentu jest stwierdzenie, że konserwatyści „rozbiór Rzeczypospolitej uważali za zło”. Poza tym fragment ten zawiera poważne zafałszowania.
Po pierwsze, konserwatyzm polski okresu zaborów specjalnie nie odwoływał się do metafizyki i obrony świata jako dzieła Bożego. To myślenie charakterystyczne dla kontrrewolucji francuskiej, które na prawicy pojawia się wyłącznie wtedy, gdy świat tradycyjny został unicestwiony w wyniku radykalnej rewolucji. Gdzie rewolucja dotarła w sposób mniej gwałtowny, tam konserwatyści nie odwoływali się do metafizyki i idei wiecznych zasad porządku chcianego przez Boga (Anglia, ziemie polskie). Jedynym polskim konserwatystą, który tak czynił był Henryk Rzewuski, gdyż pozostawał pod wpływem francuskojęzycznego de Maistre’a, a poza tym jego konserwatyzm miał wymiar kontynentalny, a nie krajowy. Zresztą – paradoksalnie – to tenże Rzewuski był megakolaborantem rosyjskim, głoszącym, że katolik podporządkowuje się każdej władzy ustanowionej (cykl felietonów „Cywilizacja i religia” z 1851 roku). Gdyby konserwatyzm polski XIX wieku miał tak bardzo metafizyczny i religijny charakter, to nie mógłby współpracować z prawosławnym caratem i luterańskim monarchą pruskim. Konserwatyzm polski XIX wieku był „zachowawczy”, bronił status quo i unikał dyskusji metafizycznych.
Nie zgadzam się także z poglądem, że konserwatyści stawiali zaborcom jakieś warunki metafizyczne kolaboracji. Główną troską konserwatystów było utrzymanie chłopów w poddaństwie, a potem uchronienie się przed reformą rolną. Z tego powodu przeciwstawiali się polityce powstańczej, która nosiła charakter demokratyczny, czyli – w praktyce – prochłopski.
Innymi słowy: dla większości konserwatystów epoki zaborczej rewolucja była czymś dalekim, czymś co było na zachodzie kontynentu. Bronili swojego stanu posiadania, nie wgłębiając się w jego filozoficzne uzasadnienia. Nie stawiali zaborcom żadnych warunków wstępnych kolaboracji. Przeciwnie, sami szukali okazji do zamanifestowania lojalności (vide kataryniarze, lojaliści itd.).
Ale mamy tu jeszcze do czynienia z jednym nieporozumieniem, które trzeba wyjaśnić: „konserwatywnym” charakterem rządów zaborczych. To kompletna nieprawda, wynikła z przystawienia na państwa zaborcze ahistorycznej kliszy z przełomu XX i XXI wieku.
Kolego Adamie, sam piszesz o polityce józefinizmu i Kulturkampfu jako akonserwatywnej, a uprawianej przez państwa zaborcze. W sumie jedynym konserwatywnym elementem władzy zaborczej było utrzymywanie chłopów na dole hierarchii społecznej. My sobie dziś tego nie uświadamiamy, ale zabory były gigantyczną rewolucją prawno-polityczną. Najbardziej poszkodowana była szlachta. Biedota została zdeklasowana: nie było sejmików, nie było wojsk magnackich, co oznaczało faktyczne wyrzucenie poza nawias stosunków społecznych. W Austrii większości szlachty zabrano nawet szlachectwo (w Rosji stało się to po powstaniu styczniowym). To z tej „postszlachty” wykształciła się radykalna, lewicowa polska inteligencja. Dla magnatów i pozostałej szlachty skończyły się czasy wolności, braku podatków. Zapanował porządek, wola urzędników i fiskalizm typowy dla oświeconego absolutyzmu. Dla szlachty rozbiory były rewolucją polityczną i prawną. To samo dotyczyło kleru – w Prusach i Rosji został poddany obcej religijnie władzy; w Austrii idiotyzmom józefinizmu. Na duchowieństwo spadła fala podatków i wywłaszczeń. Jedyne, co zostało ziemianom (konserwatystom) w XIX wieku z dawnej pozycji to ziemia – i dlatego kolaborowali z zaborcami. Bronili swojej OSTATENIEJ POZYCJI, OSTATNIEGO BASTIONU.
Z punktu widzenia świata ideowego szlachcica polskiego, zabory były monstrualną rewolucją prawno-polityczną. Dlatego szlachta tak chętnie i masowo brała udział w zrywach narodowych, widząc w powstaniach formę walki o państwo, które odrestauruje godność szlachcica, a więc będzie to forma... kontrrewolucji. Co inteligentniejsi ziemianie zorientowali się jednak, że odzyskanie niepodległości drogą powstańczą oznacza nie restaurację, ale nową falę rewolucji: społeczno-własnościowej, w imieniu chłopów. Dlatego pisali do Cesarza Austrii „przy Tobie Panie stoimy i stać chcemy”, mimo że jeszcze nie dawno kanclerz Metternich broczył w szlacheckiej krwi rozlanej przez Jakuba Szelę z austriackiego poduszczenia...
Piszę o tych meandrach polskiego konserwatyzmu w XIX wieku, aby wykazać, że eksponowanie rewolucyjnego charakteru PRL versus konserwatywny charakter państw zaborczych jest po prostu fałszywe. Oczywiście, „rewolucyjność” absolutyzmu oświeconego nie równała się agitatorom PPR, ale ekstremizm rewolucyjny z XIX wieku, który wtenczas był dla ludzi do wyobrażenia - nie równał się ekstremistom totalitarnym z wieku XX. Monarchie absolutyzmu oświeconego stanowiły wcześniejszy etap procesu rewolucyjnego, którego komunizm był uwieńczeniem.
Kolego Adamie, na sam koniec piszesz, chcąc postawić przysłowiową „kropkę nad i”, że „proste analogie w historii i w polityce nieuchronnie wiodą na manowce. Sowiety to nie carat. Chamskie gęby z KC PZPR to nie książęta Czartoryski i Drucki-Lubecki, a tow. Jaruzelski to nie margrabia Wielopolski”.
Tym razem mamy do czynienia z manipulacją. Towarzysze z KC PZPR i „tow. Jaruzelski” oczywiście nie są konserwatystami! Odpowiednikiem historycznym PZPR byli gen. Paskiewicz i rosyjscy urzędnicy administrujący w Kongresówce. Wspomniani przez Ciebie Czartoryski, Drucki-Lubecki i Wielopolski to ci spośród polskich konserwatystów, którzy z nimi kolaborowali. Odpowiednikiem Czartoryskiego, Druckiego-Lubeckiego i Wielopolskiego w PRL byli Bolesław Piasecki, Aleksander Bocheński i Cat-Mackiewicz – innymi słowy – nasi konserwatywni „klasycy”...
Adam Wielomski