Od sierpnia 1944 roku moja rodzina nie mieszka w Warszawie. Dlatego też raczej trzymałem tzw. mordę w kubeł na temat referendum warszawskiego. Co prawda, pokazało ono (pozornie), że ponad 75% warszawiaków jednak nie chce odwołać HGW. Głównie poprzez pozostanie w domu, co według mnie raczej pokazuje, że mają te kwestię głęboko. Jest to manifestacja głębokiej niewiary, że cokolwiek może się zmienić wraz z odwołaniem dr hab. Hanny. I ja ich w gruncie rzeczy rozumiem. Tym niemniej ponad jedna czwarta mieszkańców stolicy (albo tych, których za mieszkańców stolicy zechciały uznać odpowiednie urzędy) poszła i wyraziła swoje zdanie. Jest w tym coś. Za niewielką sumę 2 mln złotych (zaledwie jakieś 200% premii „budowniczego” Stadionu Narodowego) przekonaliśmy się, że w Warszawce, mieście zbudowanym przez napływowych pracowników najemnych, do których sam przez kilkanaście lat należałem, są jeszcze warszawiacy, i że część z nich (więcej niż jeden na czterech) oddane jest idei demokracji lokalnej.
Dodatkowo, rządząca junta (juje) – w życiu bym nie pomyślał, że się zgodzą z niejakim posłem Rozenkiem w tej sprawie, ale też pomyślałem sobie, że milion małp walących bezładnie w klawiatury maszyn do pisania może napisać „Hamleta”, jeśli damy im wystarczająco dużo czasu – wyprztykała się właśnie z zasadniczej amunicji wyborczej AD 2014 i AD 2015. Wzywając do niskiej frekwencji i rezygnacji z czynnego prawa wyborczego, nie tylko pokazali swoją hipokryzję (w 2010 roku takie same działania w Łodzi były wg zwanej żartobliwie obywatelską szczytem demokracji, no, ale tego już nikt nie pamięta z tzw. przeciętnych wyborców), ale i zaczarowali niską frekwencję, co obróci się przeciw nim.
Z tym, że jeszcze nie będzie to pełen sukces. Polska scena polityczna została skutecznie zabetonowana w roku 1993, wraz z wprowadzeniem progów wyborczych w wyborach do parlamentu.
Podkreślić tu należy, co znacznej części komentującym i analizującym umyka, że w przypadku tzw. mniej ważnych wyborów (z punktu widzenia lodów, rzecz jasna) to jest: burmistrzów małych miast, senatorów, etc, pozwala się społeczeństwu na jakieś elementy demokracji bezpośredniej. Akurat jest tego dokładnie tyle, żeby się agendy unijne i inne nie czepiały, a że jakiś The Economist uważa, że jesteśmy państwem o ułomnej demokracji, to fruk mu w rzętak.
Nikomu natomiast jakoś nie piknie, że ów mityczny „milion” mieszkańców Warszawy, który rzekomo jest „obrażany” przez tych, którzy wytykają mu lemingozę lub lenistwo, to tak naprawdę, obok grupy ludzi, którzy pomimo zamieszkiwania w Warszawie nie czują się z nią związani, ludzie, którzy naprawdę nie wierzą, że jakiekolwiek wybory cokolwiek by zmieniły.
Biorąc pod uwagę, że od dwudziestu pięciu lat nasza scena polityczna recykluje wciąż te same nazwiska, a wrzutka z zewnątrz po 1993 r. jest praktycznie niemożliwa, myślę, że mają rację.
Tym niemniej ponad 25% uprawnionych zagłosowało. Doskonale zdaję sobie sprawę, że bardzo łatwo głosuje się przeciw, na zasadzie „precz z preczem”, tym niemniej jednak każdy dzień rządzenia obecnej junty, pogarszając naszą sytuację gospodarczą, zbliża nas, mam nadzieję, świadomościowo, do konieczności rozłamania obecnego oligopolu politycznego.
Podsumowując: społeczeństwo polskie, wbrew zaklinaniom Kwaśniewskiego, powoli dorasta do demokracji bezpośredniej w miejsce proporcjonalnej. Oby jak najszybciej te zmiany w świadomości wyborców, będących ultymatywnym suwerenem, chociaż nasza pożal się Boże, „klasa polityczna” chciałaby inaczej, przełożyły się na PRAWO, nie na legislację.
Krzysztof Rogalski
Widzę, że trzeba jaśniej napisać 1. Dyletant to nie to samo co ignorant. Tylko ignorant tego nie wie. 2. Ponieważ podpisuję się imieniem i nazwiskiem, jestem TY tylko dla tych, którzy mnie znają z realu. 3. Pewnie, że banuję, również zdalnie. Nie ze wszystkimi chcę rozmawiać. 4. Stosuję maść na trolle, więc niech notoryczni zadymiarze nie będą zdziwieni, ze drzwi zamknięte.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka