betacool betacool
162
BLOG

Arcydzieła oglądane od d... strony. O ofiarach składanych na ołtarzu sztuki.

betacool betacool Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

image


makulektura* nr 51

Luis Bunuel, Ostatnie tchnienie, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1989


makulektura nr 52

Luis Bunuel, Mroczny przedmiot pożądania, 1977

*makulektura na taki słowotwór określający lekturę książek ostro zalatujących składem makulatury, po opisie takowej pozycji trafia ona do rynkowej wyceny od symbolicznego złotego. Kilka (z pięćdziesięciu dotąd opisanych) tego pułapu nie przebiło


 
 Dość dawno temu, w czasach, gdy większość pism była od czasu do czasu opatrywana dodatkowym filmem, wpadł mi w ręce film Luisa Bunuela „Mroczny przedmiot pożądania”. „Rzeczpospolita” wypuściła kolekcjonerską serię w cyklu „Mistrzowie kina”, a ja nigdy wcześniej nie oglądając tego dzieła, dałem się skusić. Tak – skusić.

Obwoluta wydawnictwa zapewniała mnie, że będę obcował z arcydziełem europejskiego kina, a w tym obcowaniu towarzyszyć mi będą „terroryzm, kult dziewictwa, religijna hipokryzja, przewrotność kobiecej natury, erotyczna obsesja i konsekwencje niepohamowanej żądzy”. Opis z okładki wyjawiał także początek filmu. Sześćdziesięcioletni Francuz na dworcu kolejowym miał „zaskakująco chłodno żegnać się z młodą Hiszpanką”, a potem przedstawiać współpasażerom historię swego namiętnego uczucia.

Zacząłem oglądać i parsknąłem na widok owego „chłodnego pożegnania”, bowiem wyglądało ono tak, że stary mało atrakcyjny facet stojąc na stopniach pociągu, wylewa na młode dziewczę wiadro zimnej wody, po czym nagabywany przez pasażerów z przedziału, wśród których jest między innymi dziecko i karzeł grający profesora psychologii, zaczyna opowieść o swoich erotycznych polowaniach na ową oblaną młódkę. Ów „profesor psychologii” zapytany, czy wykłada ją na Sorbonie, mówi, że nie i z dumą dodaje, że on nie wykłada, tylko daje korepetycje… Pociąg mknie i mknie również opowieść sześćdziesięciolatka o pociągu do „chłodno pożegnanej” Concity.

Zanim zaczniemy się bić z myślami o tym, w jaki sposób facet siedzący w pociągu jest w stanie skołować wiadro wody, to już musimy analizować, dlaczego Concita ma w tym filmie dwie różne twarze, dwa różne biusty i podwójny zestaw innych atrybutów, które możemy obejrzeć w arcydziele Luisa w sposób, który nazwałbym mocno namacalnym.

Wyjaśnienie jest w sumie proste. Concitę zagrały dwie różne aktorki i do dziś na różnych filmowych forach ludzie cmokają co dziwne wcale nie nad namacalnymi atrybutami (którym bez dwóch zdań i całkiem słusznie należałoby się cmokanie), ale nad tym, że te dwie aktorki odzwierciedlają dwoistość kobiecej natury! Ja się oczywiście dociekliwie pytam, o jaką dwoistość może tu chodzić, skoro obie jednakowo i konsekwentnie zwodzą, poniewierają i upokarzają tego sześćdziesięciolatka (całkiem zresztą moim zdaniem słusznie) tworząc taki front kobiecej jedności że ho, ho.

Jak to wyjaśniał sam Bunuel? Otóż we fragmencie wspomnień dotyczącym realizacji tego filmu pisał tak:

„Trzeba było wielkiego uporu moich przyjaciół, głównie Silbermana, żebym się znowu wziął do roboty.
Powróciłem do dawnego projektu, adaptacji „Kobiety i pajaca” Pierre’a Louysa i ostatecznie zrealizowałem to w roku 1977 z Fernando Reyem i dwiema aktorkami w tej samej roli, Angelą Moliną i Carole Bouquet. Wielu widzów nie zauważyło zresztą, że są to dwie aktorki”.


Ja zauważyłem, a im dokładniej zacząłem się przyglądać okolicznościom realizacji filmu, tym więcej ciekawych rzeczy się pojawiało. Zacznijmy od Silbermana. Onet z okazji jego śmierci zamieścił taką notkę:

„Silberman urodził się w Łodzi. Młodość spędził między rodzinnym miastem a Mediolanem, gdzie studiował na politechnice, i Liege. Miał wielką łatwość uczenia się języków. W czasie drugiej wojny światowej trafiał z jednego obozu zagłady do drugiego. Przetrwał dzięki przyjaciołom. Utracił jednak rodziców. Po wojnie wyjechał do Francji”.

Przyznacie chyba, że na podstawie tego króciutkiego fragmentu można by było nakręcić niezły film. Dobry scenariusz o tym, jak nosząc nazwisko Silberman, można było przemieszczać się w czasie wojny między obozami zagłady i przetrwać dzięki przyjaciołom, spokojnie mógłby pretendować do Oscara. Jednak Serge Silberman postawił na inne scenariusze i na inne kino – na francuską nową falę i na Bunuela właśnie.

A na kogo w „Mrocznym przedmiocie pożądania” chciał postawić Bunuel? Nie, nie, nie – to wcale nie od razu były dwie aktorki. Początkowo główną rolę kobiecą nasz wizjonerski reżyser powierzył znanej z „Ostatniego tanga w Paryżu” Marii Schneider. Po kilku dniach aktorka opuściła plan. Ona sama twierdziła, że to jej protest przeciwko licznym nagim scenom uprzedmiotawiającym kobietę. Scenarzysta filmu twierdził zaś, że Schneider nadużywała narkotyków, więc została po prostu wyrzucona.

Jak widzimy mamy teoretycznie dwie wersje tego samego zdarzenia i przez długi czas można było między nimi wybierać. Odkąd jednak Scheider zaczęła mówić otwarcie o kulisach pracy z innym wybitnym reżyserem – zmarłym niedawno Bernardo Bertoluccim, wersje na temat wyrzucenia jej przez Bunuela chyba nieco się zbliżyły. Schneider wyjawiła, że na planie „Ostatniego tanga w Paryżu” została wykorzystana. Nieco później Bernardo Bertolucci przyznał, że wraz z Marlonem Brando zaplanowali scenę gwałtu na Marii Schneider i że nie była ona udawana. Chodzi o scenę, w której bohater grany przez 48-letniego wtedy Marlona Brando gwałci 20-letnią bohaterkę graną przez Marię Schneider. Za grę w filmie Schneider została obsypana zachwytami krytyków, tyle że po latach okazało się, że w tej akurat scenie aktorka nie grała! Ona po prostu nie wiedziała, co naprawdę zdarzy się na planie filmowym. Bertolucci przyznał, że kontrowersyjna „scena z masłem” była pomysłem Brando. Pomysł mu się spodobał, gdyż reżyser chciał ujrzeć reakcję dziewczyny, a nie aktorki. Schneider napisała potem, ze czuła się upokorzona i zgwałcona przez Brando i Bertolucciego, a Bertolucci wyznał na to, że czuje się bardzo winny, ale nie żałuje.

Schneider po tej traumie przeszła załamanie nerwowe i walczyła z uzależnieniem od narkotyków. Nigdy też nie zgodziła się wystąpić w scenie erotycznej. I Bunuel i Silberman musieli mieć zatem kiepskie rozeznanie co do bieżących możliwości aktorskich Marii Schneider. Zakładali zapewne, że praca nad filmem będzie szła jak po maśle, a tu okazało się, że aktorka buntuje się przeciw odważnym scenom, za które tak bardzo chwalili ją krytycy. Bunuel postanowił więc pozbyć się artystycznego balastu i wraz ze swym druhem, zgrabnym ruchem wykonał genialne posunięcie:

"Obawiałem się, że nie będę mógł kręcić dalej »Mrocznego przedmiotu pożądania«, że producent Serge Silberman postanowi przerwać realizację filmu, a to pociągnęłoby za sobą niepowetowane straty. Któregoś wieczora dość przybici znaleźliśmy się obaj w barze i nagle przyszło mi do głowy, ale dopiero po drugim dry-martini, żeby wziąć dwie aktorki do tej samej roli, rzecz bez precedensu".

Tak oto drugiej strony wyglądają kulisy genialnych artystycznych „posunięć”. Jeśli aktorki wariują od nadmiaru odważnych scen, to owo ryzyko należy podzielić na dwa, a przy okazji stworzy się rzecz bez precedensu.

Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że są tacy, którzy będą bronić artyzmu „Mrocznego przedmiotu pożądania”. Ale daję taką możliwość wyceniając to arcydzieło na złotówkę z możliwością podbicia (kto chce ten tę okazję na pewno znajdzie).

Z „Ostatnim tchnieniem” Bunuela rozstanę się z nieco większym żalem, bowiem jest to fascynujący dokument półwiecznego ubijania ludzkich mózgów na kogel mogel z nieświeżych jaj. Czego tu nie ma pociągowe rojenia o baletnicach w pończoszkach, które spełniają każde jego życzenie, sny o uwiedzeniu królowej Hiszpanii pod wpływem narkotyków. Jest także całkiem realny pomysł, by sprawić, by dziewczyny były Luisowi „całkowicie uległe”:

„Pewien porucznik z Saragossy mówił mi kiedyś o wszechmogący środku podniecającym, chlorku johimbiny zdolnym przezwyciężyć najbardziej zacięty opór. Przedstawiłem swój pomysł (…): trzeba sprowadzić dziewczyny, poczęstować je szampanem wlawszy przedtem do kieliszków po kilka kropli owego chlorku johimbiny. Szczerze wierzyłem w jego moc. Ale Hernando Vines odrzekł mi, że jest katolikiem i że nigdy nie weźmie udziału w podobnej niegodziwości”.

To jest chyba fragment dość dobrze charakteryzujący „moralność surrealistyczną”, o której Bunuel pisał tak:

„Pierwszy raz w życiu spotkałem się z moralnością spójną i surową, w której nie dostrzegłem żadnej luki. Oczywiście ta agresywna i przenikliwa moralność surrealistyczna przeciwstawiała się najczęściej moralności potocznej, która wydawała nam się wstrętna, uznane wartości odrzucaliśmy en bloc. Nasza moralność opierała się na innych kryteriach, sławiła namiętność, mistyfikację, obelgę, czarny humor, zew przepaści. (…) Nasza moralność była bardziej wymagająca, bardziej niebezpieczna, ale też bardziej stanowcza i spójna i bardziej zwarta niż inne”.

Oczywiście Bunuel znajduje się w oku cyklonu, który tę moralność ma szerzyć. Jego wir obejmuje polityków, aktorów, wpływowe osoby, pisarzy, a nawet handlarzy bronią; obejmuje całą zachodnią Europę, Stany, Meksyk wszystkie te zakątki, w których pojawiała się akurat szansa na zaszczepienie „surrealistycznej moralności” i na karczowanie katolickiej na owe niegodziwości niezgody.

Jak mógłby wyglądać pan tego nowego świata?

„Niejasny i trwały pociąg do średniowiecza nasuwa mi często obraz feudalnego seniora, odseparowanego od świata, panującego nad swoimi ziemiami bez pobłażania, w gruncie rzeczy człowieka dość dobrego. Niewiele robi, ot, od czasu do czasu urządza orgietkę (…).
Wyobrażam sobie też niekiedy, a na pewno nie jestem w tym odosobniony, że nieoczekiwany i opatrznościowy zamach stanu uczynił mnie dyktatorem świata. Dysponuję nieograniczoną władzą. Nic nie może sprzeciwić się moim rozkazów. Kiedy pojawia się to marzenie, moje pierwsze decyzje dotyczą przerostu informacji, źródła wszelkich lęków.
Następnie, gdy ogarnia mnie panika wobec eksplozji demograficznej, która z każdym dniem coraz bardziej przytłacza Meksyk, wyobrażam sobie, że wzywam dziesięciu biologów i daje im rozkaz – bez możliwości żadnych dyskusji – rozprowadzenia po planecie straszliwego wirusa, który pozwoli się pozbyć dwóch miliardów jej mieszkańców. Najpierw mówię im odważnie: „Nawet gdyby tan wirus miałby i we mnie ugodzić”. Następnie próbuję w sekrecie z tego wybrnąć, ustalam listę osób, które należy ocalić, niektórych członków mojej rodziny, moich najlepszych przyjaciół i przyjaciół moich przyjaciół. Ciągnie się to w nieskończoność. Rezygnuję ze wszystkiego”.

Czy to nie dziwne. Gdyby takie rojenia snuł jakiś polityk, to zasłużyłby sobie niewątpliwie na miano niebezpiecznego maniaka.

A jeśli to chore myśli Wielkiego Artysty - a to proszę bardzo... wszak to przejaw niezwykłej surrealistycznej wrażliwości, wielkiej sztuki, na której ołtarzu można przecież poświęcić parę jednostek i niekonsekwentnie pomarzyć o unicestwieniu paru miliardów.




betacool
O mnie betacool

grabarz nowych nonsensów

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura