Wymiana afrontów między profesorem Janem Winieckim a urażonymi komentatorami „Rzeczpospolitej” jest kłótnią w rodzinie, która nie jest moją. W samej rzeczy, gdybym miał taką rodzinkę, wiałbym gdzie pieprz rośnie. Ale jeśli mam wybierać (A muszę? Nie muszę. Ale mogę), jestem całkowicie po stronie Pani Lichockiej i sąsiada z Salonu, który wczoraj na łamach Rzepy dał profesorowi odpór.
Bo nie okłamujmy się: Jan Winiecki dał popis niezwykłej wręcz impertynencji. Jeśli to jest profesor, to ja nie chcę być żadnym profesorem.* Wystarczy mi tytuł magistra, a choćby i matura.
Chwalić się, że ma więcej publikacji niż inni – jakie to żałosne! Więc on liczył swoje publikacje i porównywał z ilością publikacji kolegów? Ależ musi być niepewny swojej wartości.
Winiecki chełpi się, że dużo pieniędzy dostaje za swe publiczne wystąpienia. Niech mu będzie na zdrowie, jak są tacy naiwni co chcą za to płacić – niech korzysta. Ja znam go z felietonów we Wprost, gdzie prymitywizmem prześcigał wszystkich. Taki Gwiazdowski dla ubogich – przy czym do kolegi Gwiazdowskiego mam sympatię, bo razem pracowaliśmy kiedyś (krótko) w jednym zakładzie. (Mam nadzieję, Robercie, że tym sentymentalnym wspomnieniem nie skończyłem Twojej pięknej kariery…)
Wracając do Winieckiego: nie są mi mili ideowo bracia Kaczyńscy, z czym nigdy się nie kryłem, ale w ich próbie odwołania się do sentymentów (a choćby i resentymentów) ludzi przegranych, słabych, biednych – widzę błysk człowieczeństwa, znamionujący autentyczną cnotę publiczną. W towarzystwie, do którego przemawia (za grube pieniądze, jak sam się chełpi) profesor Winiecki, słowa o równości wywołują rżenie, słowa o ludzkiej solidarności – rechot, a słowa o wrażliwości na nędzę i wykluczenie – skowyt śmiechu. To wszystko było dotychczas obudowywane frazeologią naukową: Friedman, Hayek, von Mises. Dziś z profesora Winieckiego wyszedł mrożkowski nuworysz, który chełpi się, że załapał się na kasę. To po czyjej stronie mam być: jego czy Pani Lichockiej, której naubliżał, gdy puściły mu nerwy?
* Przypis: Ponieważ kilkakrotnie moi Komentatorzy mnie o to pytali, rozumiem że z czystej ciekawości, wyjaśniam: nie mam stopnia naukowego profesora w Polsce; po pierwszych trzech latach asystentury na UW, cała moja praca naukowa była zagranicą. Pierwszy stopień naukowy profesora uzyskałem na Uniwersytecie Sydnejskim (tam nie ma rozróżnienia miedzy profesorem uczelnianym a państwowym) bodajże w 1988 roku; drugi – w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji w 1999. Casus Jana Winieckiego skłania mnie do apelu, by mnie nie tytułować tu profesorem: blog jest forum par excellence egalitarnym i liczą się tylko poglądy a nie stopnie.
Inne tematy w dziale Polityka