Publikuję fragmenty książki nie żyjącego już – przedwcześnie zmarłego - Stefana Szymutko, zatytułowanej „Nagrobek ciotki Cili”. Te fragmenty ukazały się w śląskiej prasie. Można ją jednak znaleźć w sieci w postaci plików w formacie PDF, a także w śląskich bibliotekach. Można zapewne poszukać jej też na portalach typu Allegro. Książka składa się z czterech esejów.
Stefan Szymutko jest autorem książek: "Zrozumieć Parnickiego" (1992), "Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze i w literaturoznawstwie" (1998), nominowanego do literackiej nagrody NIKE
w 2002 roku "Nagrobka ciotki Cili" (2001) oraz "Przeciw marzeniu? Jedenaście przykładów, ośmioro pisarzy" (2006). Był współpracownikiem wielu czasopism, m.in.: "FA-artu", "Opcji", "Śląska", "Res Publiki Nowej" i "Pamiętnika Literackiego".
Mówił o sobie, że jest człowiekiem historycznym, tj. przywiązanym do miejsca i ludzi. Z tego przywiązania wyrosła jego najgłośniejsza książka „Nagrobek ciotki Cili”, traktująca o dramacie „niewysłowienia” i miłości do Śląska. Serdecznie polecam tę pozycję wszystkim, którzy interesują się nie tylko Śląskiem, ale przede wszystkim historią, tą bliższą naszemu ciału z powodów losów naszych krewnych i bliskich.
***
Któż z nas ludzi w pewnym wieku ze zdumieniem nie ogląda fotografii z dzieciństwa i wczesnej młodości, nie zadaje sobie pytania, co właściwie łączy mnie z owym papierowym cieniem? Zaczynam od banalnej refleksji, wiedząc z góry, iż nie uda mi się owej banalności przezwyciężyć. Zastanawia mnie jednak ciągle i nadal, że ja i on to ja, że nie mogę go się zaprzeć, że pozostał we mnie, że jakoś trudno nam być świecie u siebie.
Zostałem (zostaliśmy) historykiem literatury, a przecież od początku mieliśmy trudności z jej zrozumieniem i zaakceptowaniem. Nawet Pan Tadeusz wywoływał frustrację. Jak można było zachwycić się litewskim chłodnikiem, gdy proszony obiad kojarzył się z tartymi kluskami i „modrom kapustom”? Jak można było czuć się swojo wśród kontuszowych gości, gdy za uroczysty strój nauczono uważać czorny ancug i biołokoszula? Tym bardziej gdy z obcością estetyczną liczyła się klasowa: identyfikowało się tylko z tymi bohaterami narodowej epopei, którym wieszcz Mickiewicz, zamknąwszy usta, nakazał gdzieś w tle orać ziemię, sprzątać we dworze, służyć swym panom. Nic dziwnego, że czytający uważał owych panów za rozgodanych i gupich próżnioków.
Później było jeszcze gorzej. Daremnie starano się przekonać, że funkcji tzw. realiów nie można ograniczać do ich detoacyjnego znaczenia. Jak znaleźć głębszy sens we włóczeniu się jakiegoś faceta po Dublinie z podrobami w kieszeni, gdy podroby wywołują wspomnienia jeszcze ciepłej wątrobianki, którą dostawało się od ujka Antka w dzień świniobicia? Nie zmierzam do przeciwstawienia swojskości kraju dzieciństwa i obcości literackich światów. Jeszcze bardziej nie chciałbym przeciwstawiać ich wartościująco: z jednej strony -zdrowa, bezpretensjonalna śląska kultura, z drugiej -zdegenerowana kultura (nie wiadomo dlaczego) wysoka. Gnuśni i zepsuci „salonowi” bohaterowie Prousta nie są lepsi ani gorsi niż gnuśni i zepsuci Ślązacy, chociaż akurat nie dane mi było spotkać jakiegoś śląskiego pederasty-masochisty.
Żal mi jedynie (wiem: bezsensownie, głupio i idiotycznie etc.), że historyczności Mysłowic nie dane było stać się historycznością uniwersalną w sposób, w jaki Proust ocalił Combray, a Joyce –Dublin. Oczywiście literacka ważność i znaczenie Soplicowa, Combray i Dublina są nagrodą za geniusz twórców, którzy potrafili przekształcić partykularne i jednostkowe w ogólnoludzkie. Niemniej, wejście w owo ogólnoludzkie, które u spodu nie przestaje przecież być partykularne, wiąże się z rezygnacją, zapomnieniem albo przynajmniej zgodą na mniejszą ważność swojskiej partykularności.
Niełatwo taką zgodę wyrazić. Chociaż śląskie utrudniało zrozumienie nie śląskiego, to ono właśnie kierowało uwagę ku innemu, skłaniało do poszukiwania w innej, ale, mimo wszystko, tej samej kulturze potrzebnej myśli, potrzebnego słowa. Jak więc zrezygnować, unieważnić punkt wyjścia? Obcość łagodziła przecież tożsamość problemów, rozterki, bólu. Zacytujmy fragment autobiograficznej powieści śląskiego twórcy, Dominika Otkowicza:
„Zacząć łosprowiać.., Kaj i jak? Łod plynckyrzy na szłapach? Łostało się zdjyęcie. Karlus z kwiotkem w rzyci (blank gryfny, łoszpeca mo ruła) kipnął się na klin ciotki Anki, by lepi widzieć tyn bilderbuch, co mu pokazywała. A richtig kipnął sie, bo go fest bolały te blazy, co je skórzane zole żarły. Abo śmierć ciotki Rołzy, takij baby, co dawała bombony, a jak szkyrtła myślołby kto drzewnia no szpetno kukła, co by niy pamiętał jak charlała.., Po cimoku po pogrzebie ciotki Rołzy rzykołech choby gupi, dzierżyłech w łapach jej taszynlampa, jo sam godoł Pan Bockowi, co dom mu ją nazod, jak niy byda już myśloł o umrzykach. O rzyć roztrzaść! Jo by tak chciał pamiyętać, fto to był dlo mnie ciotka Rołza”.
Śmieszne, naiwne? Nie w tłumaczeniu, nawet tylko filologicznym, które, rzecz jasna, nie potrafi oddać całej artystycznej złożoności oryginału:
„Zacząć historię. Od czego? Od bąbli na nogach? Zachowało się zdjęcie. Uduchowiony malec(nawet wcale ładny, brzydota jest cierpliwa) pochyla się nad kolanami cioci Ani, pokazującej mu album z fotografiami -w rzeczywistości pochylenie było ucieczką od zbyt bolesnego nacisku skóry na wypełniony chorą wodą naskórek, Albo śmierć cioci Róży: doświadczenie przemiany z dającej cukierki w obojętną, szpetną kukłę, która, gdyby nie pamięć o jej przedśmiertnym rzężeniu...To w noc po pogrzebie Róży modliłem się najżarliwiej, trzymając w rękach jej latarkę, obiecywałem Bogu, że ją zwrócę, jeśli uwolni mnie od myślenia o zmarłych. Nie wysłuchał. Jak bardzo chciałbym pamiętać, kim była dla mnie ciocia Róża”Dominik Otkowicz w śląskiej gwarze pisze na wielkie tematy.
Przede wszystkim zwróćmy uwagę na porażenie biologicznością, niemożność poradzenia sobie ze zwierzęcym w istocie jestestwem człowieka, które kultura pomaga jedynie ukryć ale którego nie można unieważnić. Zwierzęcość nie oznacza w prozie Otkowicza życia, jest pozorem ruchu i istnienia, momentalnością, która nieuchronnie wyrodnieje w przedmiot (zmarła, mimo iż droga i kochana, przypomina kukłę).I ów ostateczny sprzeciw, naiwny i bezsilny. Niemoc sprzeciwu nie wynika z oporu rzeczywistości zewnętrznej (obiektywnej, realnej, zdeterminowanej), lecz bezsilności podmiotu, który chciałby ocalić historyczność kochanej osoby, ale owej historyczności nie ma już nawet w jego pamięci. Historyczność jako milczące wyzwanie.
Czy mogę zatem dziwić się samemu sobie, gdy nie przemawia do nie historyczność innych, którą narzuca mi się jako uogólniający wzór? Czy mogę, czy powinienem potępiać siebie, gdy mierzi mnie Bochiń? Konwicki opowiada mi o swojej babce ciotecznej, a ja przecież miałem własną babkę cioteczną, osobę równie ciekawą i bliską. Poprawka: bliższą, gdyż nie była cioteczną babką, lecz ciotką, chociaż także (jak u Konwickiego) siostrą babki. W śląskiej rodzinie rezygnowało się ze skomplikowanej geometrii stosunków rodzinnych, z paradygmatycznych oddaleń. W śląskiej rodzinie cioteczna babka jest ciotką, gdyż śląska rodzina nie godzi się tak łatwo na rozproszenie, oddalenie swoich członków. Jest jednią, piękną jednią, chociaż nieco uciążliwą dla jednostki w swym stadnym bytowaniu.
Było ich siedmioro, ciotka Cila (o niej będzie głównie mowa) była najstarszą --najstarszy z pozostałych (ładnych kilka lat młodszy od ciotki Cili), wujek Wiktor, ogłuchł w dzieciństwie po przebyciu zapalenia opon mózgowych. Tamte i tamci jeszcze dzieci, straszne huncwoty, nawet gdy dorośli. Wujek Paulek przetrwał w pamięci rodzinnej jako człek niezwykłej dobroci serca, ale zarazem niefrasobliwy kawalarz. Gdy ciotka Cila upominała go za skłonność do alkoholu, wyciągał ze skrzyni (nie nabitą oczywiście) rodzinną strzelbę i urządzał w domu ku uciesze pozostałego. rodzeństwa, prywatne niby polowanie na swoją najstarszą siostrę: „Cila nie rycz i wyłaźspod ty pierzyny, bo jo cie teraz richtig naprowda zabija"(Paulek zmarł w latach trzydziestych na suchoty).Pradziadek Lelonek wrócił z frontów I wojny światowej schorowany, ale dumny z siebie: nikogo nie zabiłem, nikogo nawet nie zraniłem, powtarzał, zawsze strzelałem w powietrze
. Po jego śmierci prababka (nomen omen) Magdalena wyszła ponownie za mąż, chociaż lekarz ostrzegał ją, że nie powinna juz rodzić. Zmarła w połogu wraz z dzieckiem. Ojczym Kyrek wrócił do siebie, zabrawszy Lelonkom połowę majątku po rodzicach – zdeklasował ich, zubożył, już nigdy nie byli majętni. Ciotka Cila pozostała wraz z sześciorgiem rodzeństwa, które wychowała, pożeniła lub wydała za mąż, zaopatrzyła na dalsze życie. Wychowywała także ich dzieci, pomagała w gospodarstwie, wszystko im oddała, sobie nie pozostawiając niczego. Żyła dla innych.
Marzeniem ciotki Cili, wcale ładnej kobiety(mam jej zdjęcie z tamtych czasów), było zostać zakonnicą. Porzuciła myśl o klasztorze po śmierci matki, ale pielgrzymowała do świętych miejsc. Nie byłem przy jej śmierci (walczyłem wówczas z własnym narodem w wojnie polsko - jaruzelskiej), ale wiem.
Umierała w straszliwych cierpieniach, z otwartymi, krwawiącymi i ropiejącymi ranami. Jęcząc, recytowała jednak psalm Dawidowy nr 22 (23).Z nim na ustach skonała-wychowanie rodzeństwa uznała za cel ważniejszy-ale nie wyrzekła się całkowicie marzenia o klasztorze. Pozostała panną, przez całe życie osobą niezwykle pobożną, która w natłoku zajęć zawsze znajdowała czas na lekturę książek religijnych i modlitwę; gdy tylko mogła,
(…)
Post lub ante scriptum. Ciotkę Cilę pochowano w grobie jej rodziców. Na małym nagrobku z czarnego marmuru zabrakło miejsca, by można było wyryć jej imię.
Moja ciotka spoczywa więc bezimiennie, bez imienia, bez słowa, bez daty narodzin i daty śmierci, bezczasowo, poza czasem.
.
Inne tematy w dziale Kultura