aneta.maria aneta.maria
1002
BLOG

Dokąd miłość prowadzi? Pytania

aneta.maria aneta.maria Rozmaitości Obserwuj notkę 3

 Co się dzieje z ludźmi, połączonymi miłością oblubieńczą, gdy ich relacja dochodzi do miejsca, w którym wzajemne ofiarowanie się sobie kochających się osób przestaje wystarczać mierze miłości, która w nich urosła?

           Jeśli miłość oblubieńcza między kobietą i mężczyzną jest całkowitym dopełniającym darem z siebie, z duszy i ciała, całego życia, to czyż o to chodzi, by dar ten wcielić w życie codzienne i by jedynym owocem miłości były dzieci, ognisko domowe, wspólne i wierne przejście przygód życia?

           A co z oblubieńcami, którzy dzieci nie mają? Czy ich miłość jest uboższa, bo pozbawiona naturalnego owocowania? Innymi słowy, czy w samej relacji miłosnej przez całe życie dzieje się coś istotnego? czy też tylko na początku, by potem otworzyć kochających się na inne osoby, relację miłosną zamieniając się w przyjaźń i skupiając energię na rzeczywistości pozarelacyjnej?

           

           Czy miłość ludzka nie przemienia dusz, nie rozwija i nie prowadzi ich drogą, która inna jest na początku i inna na końcu?

           Prawdziwą miłość można poznać po tym, że jest żywa, nigdy w miejscu nie stoi, stale rośnie i prowadzi człowieka, jakby zradzając go wciąż na nowo, coraz pełniejszego. Zmieniają się granice „ja”. Miłość „dołącza” do „ja” i przemienia je. W cóż może przemienić miłość, jeśli nie w samą siebie? Co to znaczy?

           A skąd się miłość bierze, skąd pochodzi miłość dająca zdolność przekraczania samego siebie? Czy to nie sam Bóg łączy oblubieńców, nie On daje tę miłość, nie On nią jest? Czy nie On przemienia nas w Siebie? Czyż więc Bóg przychodzi po to, by zmieścić się w ludzkiej naturze i tam pozostać? Czy przychodzi po to, by człowiek odchodząc z tego świata był taki sam, jaki się urodził? Powiększony jedynie o posiadłości i potomstwo?

 

           Do jakiego pułapu rośnie miłość i jak się to objawia w relacji oblubieńczej? Gdy własne ja, dusza i ciało, całe życie zdają się być za małym darem dla kochanej osoby? Gdy coś dziwnego się odkrywa w sercu: pragnie się dla drugiego dobra i szczęścia większego niż własna osoba, dobra nieskończonego.

           Czy można to pragnienie zrealizować własną mocą? Czy kochający nie uprzytamnia sobie, że jego miłosna relacja zawsze dotyczyła Trzech, a nie dwóch osób? Jakże dysponować tą Trzecią Osobą? i jakże Ją pomijać, gdy się dojrzało do ujrzenia, iż miłość, za którą się poszło, która nadała kształt życiu, jest Miłością – Osobą? Czy ten, kto kocha, mógłby chcieć naruszyć niezbywalną dobrowolność daru Osoby? Czy też najbardziej na świecie nie chciałby wkroczyć „pomiędzy”, by nie naruszyć intymności relacji Miłości z jego kochanym?

Wtedy to, co było „moje”, przestaje być moje... „Gdyby ktoś chciał zdobyć miłość za całe swoje bogactwo, wystawi się tylko na wzgardę” (PnP 8, 7b)

           Czy wtedy nie zaczyna się w życiu kochających się osób przedziwne rozdzielenie, rozdarcie, osobność i rozłączność osób, wychodzące naprzeciw temu największemu pragnieniu – owocowi oblubieńczej miłości – pragnieniu zjednoczenia z samym Źródłem Miłości? „Rozdzielenie”, a właściwie „zrobienie wielkiego pustego miejsca” w sobie, niezapełnianie go niczym, trwanie w samotnym oczekiwaniu, którego ogołocenie jest przyjęciem wolności Osoby. Czy uczucia nie stają się wtedy „puste”, czy gesty nie zatrzymują się w połowie? Wszystko zdaje się nie wystarczać – biorąc za miarę rosnące czekanie. Oblubienica z Pieśni nad Pieśniami wysyła swego umiłowanego, by „biegł szybko na góry balsamowe” – tak kończy się Pieśń.

           Można wtedy się przestraszyć, że „coś złego dzieje się z miłością” i w panice „rozpalać ogień” za pomocą tej czy innej kamasutry. Można też nasłuchiwać swego serca z ufnością, przyjąć wyblaknięcie uczuć i cielesnych rozkoszy jako znak. Czy nie po to się drąży wielką jaskinię, by ją większą ilością skarbów zapełnić? Czy nie po to Bóg sam przychodzi nas „pustoszyć”, by nam zrobić miejsce dla Siebie? Czy po czynnym oczyszczeniu duszy nie przychodzi czas na oczyszczenie, którego nie jesteśmy w stanie sami dokonać, oczyszczenie, wobec którego jesteśmy bierni?

           Czy w tym punkcie życie małżonków i życie celibatariuszy nie staje się podobne? Czy nie o tym myślał Karol Wojtyła, pisząc w Familiaris Consortio (II, 16), iżCzłowiek bezżenny antycypuje w ten sposób w swym ciele nowy świat „przyszłego zmartwychwstania” iNa mocy tego świadectwa dziewictwo podtrzymuje w Kościele żywą świadomość tajemnicy małżeństwa i chroni je przed wszelkim pomniejszeniem i zubożeniem”. Czy miłość nie chce doprowadzić człowieka zawsze do jednego celu, niezależnie od jego stanu, warunków życia, dojrzałości? Jeśli damy się jej poprowadzić, zechce przemienić nas w Siebie, choć długo (lub na zawsze) możemy być jej celów nieświadomi. Nieświadomi, co tak naprawdę rodzi się w nas, co się ukrywa pod kokonem naszego życia.

           Czy ci, którzy ujrzeli w młodości obietnicę tej przemiany i oddali się jej cali, jak cennej perle, z duszą i ciałem, nie spotykają się u celu z tymi, którzy miłość spotkali w drugim człowieku, tam ją poznając i tam wyruszając w drogę? I czy nie tak można zrozumieć przypowieść o robotnikach w winnicy, z których każdy otrzymał po denarze, niezależnie od czasu powołania?

 

           (Czy warto o tym mówić? Czy warto opowiadać o takiej miłości? Czy nie budzi ona lęku? Czy nie budzi ona przerażenia w tych, którzy w miłość zwątpili, którzy ją zgubili albo nigdy nie spotkali?)

aneta.maria
O mnie aneta.maria

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości