Papież Benedykt XVI zakończył pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Niezwykle ważną, zwłaszcza dla Chrześcijan, dla których była ona wzmocnieniem i przypomnieniem, że na przekór okolicznościom, należy trwać w miejscach świętych. Ma to swoją głęboką wymowę, gdyż Ziemia Święta stała się miejscem exodusu chrześcijan, zmęczonych ciągłym napięciem i naporem świata arabskiego i żydowskiego. To był dla mnie najważniejszy aspekt tej pielgrzymki. Drugim było spotkanie papieża z przedstawicielami islamu i przypomnienie, że Palestyńczycy mają prawo do swojej ojczyzny. Trzecim wizyta pod Ścianą Płaczu i w Yad Vaszem.
W opinii liberalnych mediów podczas spotkań z Żydami za mało było ekspiacji i bicia się w piersi, tym bardziej, że papież jest Niemcem, więc powód jakby podwójny. Grzmi więc dzisiejsza „Gazeta Wyborcza”, że „podczas podróży do Ziemi Świętej papież nie przeprosił Żydów za dawny antysemityzm Kościoła”, co jest oczywistym skandalem, bo jakże to tak – niemiecki papież, dawny członek Hitlerjugend, jak niewybrednie sugerowały lewicowe media, i brak jakiegokolwiek gestu na miarę Willego Brandta w Warszawie? Kto to widział. Nie zaskakuje więc irytacja nadwornego teologa „Gazety Wyborczej” Jana Turnaua, który w takie oto struny szarpie:
Gdyby jednak papież wykonał przyjęty w naszej kulturze gest pokory i skruchy, nie powiedziałby w ogóle nic – a zarazem bardzo wiele. Bo gesty mają nośność obrazu. Obawiam się, że Benedykt XVI tak się zachował, albowiem mojemu Kościołowi wciąż brak dostatecznej pokory. Brak jej przede wszystkim w Watykanie, skąd winno świecić najjaśniejsze światło chrześcijańskie. Paweł VI ukląkł przed przedstawicielem prawosławia, Jan Paweł II był uosobieniem pokory, u obecnego papieża widzę za dużo kościelnej dumy.
Wprawdzie Jan Turnau nie wyjaśnił, co oznacza „kościelna duma”, ale nie trudno się chyba domyśleć, że wielkość dumy kościelnej w ujęciu postępowych katolików, jest wprost proporcjonalna do ilości przyklęknięć na metr kwadratowy i ilości uderzeń w piersi na minutę. Im mniej przyklęknięć i uderzeń, tym duma większa, im więcej, wiadomo – cool. Kajający się na każdym kroku papież za bardziej lub mniej urojone winy Kościoła, przyklękający w rytm batuty „Gazety Wyborczej”, wstający z kolan na wyraźne pozwolenie heretyzujących teologów, uzgadniający z nimi tezy encyklik i wystąpień papieskich, oto model Kościoła, jaki się marzy wszystkim tym, którzy tak chętnie mówią o biciu się w piersi, tyle że nie własne.
Jakże inaczej w kontekście papieskiej pielgrzymki i tego co zamieszcza „Gazeta Wyborcza”, brzmi głos ks. prof. Waldemara Chrostowskiego w dzisiejszym „Naszym Dzienniku”. Ten wytrawny znawca stosunków katolicko-żydowskich, jeden z animatorów dialogu między katolikami a żydami, zwraca uwagę, że mea culpa Kościoła w stosunku do Żydów została wypowiedziana wielokrotnie, m.in. podczas Środy Popielcowej Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 oraz podczas wizyty Jana Pawła II w Ziemi Świętej. Stąd rodzi się uzasadnione pytanie, ile jeszcze i jakiego rodzaju takich przeprosin musiałoby być, by zaspokoić tych, do których były przecież kierowane? Nie bez kozery zatem ks. Waldemar Chrostowski formułuje myśl niezwykle istotną dla relacji katolików i żydów:
Zatem należy zadać pytanie, czy tamte mea culpa miały jakieś znaczenie, zostały zauważone i przyjęte? Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest twierdząca, winno to oznaczać, że dokonało się pojednanie i należy przejść do nowego etapu, od pamiętliwości do pamięci. Tylko szczera odpowiedź pozwala zrozumieć i właściwie umiejscowić naciski, których celem było zmuszenie Benedykta XVI, by pokorę zastąpić upokorzeniem się, a więc pokora Kościoła – tak, upokarzanie Kościoła – nie!
Nic dodać, nic ująć. Miło mądrego i wierzącego księdza posłuchać.
I na koniec małe wyjaśnienie-sprostowanie do mojego wpisu dotyczącego jubileuszu „Gazety Wyborczej”. Otóż, jeden z jej redaktorów zwrócił mi uwagę, że we fragmencie dotyczącym zatrudnienia Lesława Maleszki w “GW” popełniłem nadużycie, pisząc – „Pracę w organie Adama Michnika dostał, bo przeważyły ponoć względy „humanitarne i socjalne”, co doskonale oddaje obłudę tytułu prasowego, który reklamował się, że – nie jest mu wszystko jedno”. Otóż, Maleszka pracował w gazecie od 1989 roku, więc moje nieprecyzyjne stwierdzenie, jakoby robotę dostał dopiero po dekonspiracji nie pokrywa się z rzeczywistością. Prostuję zatem – Lesław Maleszka po odkryciu jego przeszłości pracę w redakcji jedynie zachował. Odbyło się to ponoć na osobiste życzenie Adama Michnika, na którego zresztą też donosił. Tyle tytułem wyjaśnienia.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka