Zaskoczenia nie było. Włodzimierz Cimoszewicz nie został wybrany sekretarzem generalnym Rady Europy, bo czas miłych dla Polski rozstrzygnięć personalnych zakończył się niestety na Jerzym Buzku – przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Pomimo energicznego zaangażowania polskich służb dyplomatycznych, a także aktywności samego zainteresowanego, efekt tych zabiegów okazał się mizerny. Przegrana Cimoszewicza z byłym premierem Norwegii Thorbjornem Jaglandem ujmy wprawdzie nie przynosi, ale jej rozmiar powodów do zadowolenia z pewnością nie daje.
Przegraliśmy z dwóch powodów: przesytu jeśli chodzi o polskie oczekiwania personalne na forum europejskim oraz rosyjskiego „niet”, będącego pokłosiem stanu stosunków pomiędzy Warszawą a Moskwą. Na nic zdały się zabiegi Cimoszewicza kolędującego głównie po krajach Unii Europejskiej (Rada Europy zrzesza także kraje nie będące członkami UE), bo jak się okazało wyautowany został głównie głosami krajów pozaunijnych, wśród których prym wiodła Rosja, suflując po kątach – każdy, byle nie Polak. Z lekcji tej powinniśmy się cieszyć, bo to kolejny ostatnimi czasy dar losu, strącający z obłoków na ziemię nasze marzenia o potędze.
Ale porażka Cimoszewicza, to głównie kłopot w Polsce. Nie bez kozery przecież mówiło się, że jego wypchnięcie z krajowego podwórka, pozwoli Donaldowi Tuskowi wyczyścić sobie lewicowe przedpole na czas kampanii prezydenckiej, siejąc na lewej flance uroczy zamęt. Wiadomo, postkomunistyczna lewica, wciąż bardziej podobna do strzygi niż rusałki, nie ma kandydata, za którym obejrzałby się chociaż pies z kulawą nogą. Nie wspominam o Jolancie Kwaśniewskiej, bo ta wyraziła swoje desinteressment prezydencką szarpaniną, choć – jak to u kobiet bywa – zdanie zmienić jeszcze może. O Jerzym Szmajdzińskim nie wspominam, bo z takim kandydatem, to jedynie siąść i płakać.
W zaistniałej sytuacji Cimoszewicz ma do wyboru dwa sensowne scenariusze. Pierwszy – zawrzeć sojusz i poprzeć Andrzeja Olechowskiego na prezydenta, tym samym rozpoczynając rekultywację lewicy przed wyborami parlamentarnymi. To dawałoby szansę na wciągnięcie do rozgrywki Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu taki wariant mógłby być na rękę. Zapędzony w kozi róg SLD zmuszony byłby taki wariant przyjąć i zgrzytając zębami w fałszywym uśmiechu ogłosić światu, że oto do wyborów rusza cała zjednoczona lewica i centrum. Kto wie, czy to nie jest ostatnia szansa dla szeroko rozumianej centro-lewicy na powrtót do pierwszej ligi, z której z takim hukiem przed kilku laty wypadła.
Drugi scenariusz dla Cimoszewicza to zawrzeć sojusz z Donaldem Tuskiem, bo to on dysponuje dzisiaj konfiturami i jeśli wygra wybory prezydenckie, na co wskazują sondaże, wciąż tymi konfiturami dysponować będzie. Cały czas bowiem będą do obsadzenia prestiżowe funkcje w strukturach międzynarodowych, wolne od partyjnej bieżączki, uwzględniające indywidualistyczny charakter byłego premiera, dodające powagi i szacunku ludziom z tytułami profesorskimi. Zapotrzebowanie na tego typu posady wzrasta wraz z wiekiem, a to w przypadku Cimoszewicza – przepraszam za obcesowość – ma miejsce. Kto wie, czy właśnie taka perspektywa nie skusi naszego bohatera do opowiedzenia się po pragmatycznej stronie mocy.
Jest w tym wszystkim tylko jeden mały niuans – nieprzewidywalny charakter Cimoszewicza. Nie jest tajemnicą, że powodowany emocją niedoszły sekretarz generalny Rady Europy, potrafi zwinąć nagle manele i zwiać w leśną knieję, zostawiając na placu boju totalnie zaskoczone towarzystwo, co miało np. miejsce podczas ostatnich wyborów prezydenckich. I tu jest pies pogrzebany. Obrazowo ujął to w rozmowie z Moniką Olejnik poseł Ryszard Kalisz, który komentując ewentualną zgodę na start w wyborach prezydenckich Włodzimierza Cimoszewicza stwierdził, że najważniejsza tutaj jest rozmowa Cimoszewicza z samym sobą. Obstawiam, że jeśli taka rozmowa trwałaby za długo, to Cimoszewicz gotów byłby się obrazić na samego siebie. Po prostu taki człowiek.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka