28 proc. Polaków najchętniej widziałoby Donalda Tuska jako kandydata w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, 18 proc. wskazało Włodzimierza Cimoszewicza, a 15 proc. - Andrzeja Olechowskiego - wynika z sondażu CBOS. Na czwartym miejscu znalazł się prezydent Lech Kaczyński (11 proc. wskazań). 10 proc. badanych wskazało Jolantę Kwaśniewską.
Gdyby do II tury wyborów prezydenckich przeszli Donald Tusk i Lech Kaczyński, wygrałby obecny premier (66 proc.); obecny prezydent otrzymałby 26 proc. głosów. Lech Kaczyński przegrałby także II turę w starciu z Andrzejem Olechowskim, który otrzymałby 63 proc. głosów, podczas gdy obecny prezydent - 27 proc. W II turze z Lechem Kaczyńskim (26 proc.) wygrałby także Włodzimierz Cimoszewicz (63 proc.) – donoszą media.
Sondaż jest kretyński ze względu na pytanie, które respondentom zadało CBOS. Nie chodzi w nim – jak rozumie to większość – o sondaż poparcia w wyborach prezydenckich, a jedynie o „mniemanologię” na temat tego, kto ewentualnie mógłby stanąć do wyścigu prezydenckiego. Niemniej warto się nad nim pochylić i odnotować, że nawet tak dziwaczny sondaż, ukazuje nagą prawdę, że Lech Kaczyński nie ma najmniejszych szans na reelekcję.
A nie ma tych szans nie tylko ze względu na sondaże, którymi można dowolnie sterować, ale ze względu na czynniki obiektywne, które sprawiają, że Lech Kaczyński nie ma gdzie zbierać głosów. Przez okres swojej prezydentury kompletnie nie udało mu się pozyskać nowych zwolenników. Ba, stracił poważną część dotychczasowego elektoratu, zdegustowanego miałkością upływającej kadencji, znaczonej partyjnym uwikłaniem i nieznośną małostkowością, która powinna być obca głowie państwa.
Lech Kaczyński przegra, bo nie potrafił w porę przejrzeć się w lustrze własnych ułomności. Przegra, bo nie ma już „ciągu” na twardego szeryfa z Warszawy, którym był jeszcze cztery lata temu. Przegra, bo nie wiadomo, co tak naprawdę pozostawia po swojej pięcioletniej kadencji. Polityka historyczno-kombatancka, skądinąd bardzo ważna, to stanowczo za mało, by okres bytności w pałacu prezydenckim uznać za w pełni wykorzystany. Per capita mamy więc do czynienia z okresem straconym, choć na swój sposób interesującym.
Brat Jarosława Kaczyńskiego przegra, bo ma w sobie trudny do nazwania, acz zauważalany defetyzm. Przypomina miotającego się w klatce ptaka, oddzielonego od świata prętami ideologicznych miazmatów IV Rzeczypospolitej, która zeszła ze sceny w dość smutnych okolicznościach, grzebiąc pod zgliszczami wiele ludzkich nadziei na zmianę. Brat Jarosława Kaczyńskiego nie wygra, bo nawet w strukturach partii mu najbliższej nie ma – delikatnie mówiąc – entuzjazmu dla tej kandydatury, który był podstawą sukcesu w 2005 roku.
Prezydent Lech Kaczyński zakończy swoją karierę na jednej kadencji, tak jak Lech Wałęsa, bo łączą ich liczne podobieństwa charakterologiczne, które mają wpływ na obraz prezydentury. Obu nie udało się wypracować języka komunikacji ze współczesnym światem. Obaj grzęźli w personalnych utarczkach oraz infantylnej pamiętliwości. Obu nie udało się też zdystansować swojego urzędu do polityczno-partyjnej bieżączki, w którą niepotrzebnie się angażowali, stając na przegranej pozycji, bo pozycja prezydenta w polskich warunkach konstytucyjnych jest dość licha.
Lech Kaczyński przegra, bo nie będzie reprezentował całej prawicy. Głosów na niego nie oddadzą już środowiska eurosceptyczne, bo je upokorzył, kiedy z podpisania traktatu lizbońskiego uczynił irytujące show medialne. Nie zagłosuje na niego również elektorat orbitujący wokół Radia Maryja, bo mu nie ufa w takich sprawach jak obrona życia dzieci nienarodzonych czy polityka wobec Unii Europejskiej. Zresztą sam pan prezydent dystansuje się od tego środowiska, co ono doskonale wyczuwa i będzie o tym pamiętać w dniu wyborów.
Lechowi Kaczyńskiemu niezbędne głosy odbierze prawicowy drobiazg, m.in. Marek Jurek, który inkasując 2-3 proc. głosów skutecznie pogrzebie szanse Kaczyńskiego na walkę stulecia z Donaldem Tuskiem w pojedynku finałowym. Nadto nie wiemy jeszcze, jacy egzotyczni kandydaci wystartują po prawej stronie, ale każdy z nich odbierając Kaczyńskiemu nawet 0,5 proc. głosów, pozbawiać go będzie szans na wejście do drugiej tury. A to jest w tej chwili największe zmartwienie jego sztabu, bo niewejście do finału oznaczać będzie już nie porażkę, a kompromitację.
Minorowe nastroje wokół Lecha Kaczyńskiego pogłębiać będzie nadspodziewanie dobrze napompowany sondażowo Włodzimierz Cimoszewicz, który coraz częściej wyprzedza Kaczyńskiego w przedwyborczych rankingach. Jeśli udałoby się, o czym pisałem onegdaj, dogadać dwóm panom: Cimoszewiczowi i Olechowskiemu, to któryś z nich przy poparciu drugiego, mógłby bardzo poważnie zagrozić Tuskowi w drugiej turze i kto wie, czy przy korzystnym zbiegu okoliczności nie zgarnąć głównej wygranej. W takiej konfiguracji słuch o Lechu Kaczyńskim zaginąłby w turze pierwszej.
Lech Kaczyński nie jest moim kandydatem. Jego prezydentura rozczarowała. Nienazwanie po imieniu zbrodni ukraińskich na Polakach w imię poprawnych relacji z Wiktorem Juszczenką, budowanie sojuszu z ewidentnym oszołomem i satrapą Saakaszwilim, groteskowe uzależnianie podpisania traktatu lizbońskiego od wyników irlandzkiego referendum, toczenie trzeciorzędnych bojów o czwartorzędne sprawy, nadpobudliwa proamerykańskość, mała zwartość intelektualna i niespójny przekaz intencji, to pierwsze z brzegu powody, dla których nie będę mógł oddać głosu na urzędującego prezydenta.
Ciekawi mnie w tym wszystkim, co zrobi owa mityczna narodowa część wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości. Mityczna dlatego, że takiej w partii Jarosława Kaczyńskiego nie ma. Są na pewno patrioci, ale jest to patriotyzm a’la Józef Piłsudski, co z tradycją narodową ma niewiele wspólnego. W PiS-ie nie ma, czego nie dostrzegają komentatorzy, opcji, a tym bardziej grupy narodowej. Za taką próbuje uchodzić grono posłów oddelegowanych na odcinek Radia Maryja po to, by Prawu i Sprawiedliwości nie wymknęła się ważna część elektoratu, bez którego partii groziłby uwiąd.
Grupa narodowa w PiS-ie to kondotierzy Jarosława Kaczyńskiego, zawzięcie walczący o swoją pozycję w ramach partii. Ich znakiem rozpoznawczym jest utrzymywanie elektoratu Radia Maryja w specyficznym napięciu i transponowanie na jego grunt wytycznych płynących z partyjnej góry w taki sposób, by docelowy elektorat nie dostrzegł, że na prawicy poza PiS-em może istnieć życie polityczne. Ich rolą jest takie ogniskowanie uwagi na sobie, by nawet kontestując jakąś część linii politycznej partii, w odpowiednim momencie dokonać takiej syntezy poglądów, by jedynym pozytywnym układem odniesienia było Prawo i Sprawiedliwość.
Kondotierzy za chwilę z cała mocą uderzą, by udowodnić elektoratowi Radia Maryja, że Lech Kaczyński wprawdzie ma wady, jak każdy człowiek, ale jest jedyną skuteczną nadzieją na zatrzymanie liberalnego potopu, a PiS jedyną arką, która może Polskę przed potopem uratować. Zaczną się intelektualne i pijarowskie wygibasy, mające na celu udowodnienie, że miałka prezydentura Lecha Kaczyńskiego, była najlepszą od czasów II Rzeczypospolitej, pomimo wściekłych ataków mediów i kuksańców bezwzględnej konkurencji.
Będzie zatem na co popatrzeć i czego posłuchać. I już sobie ostrzę zęby na audycję „Rozmowy niedokończone”, kiedy po tyradach kondotierów, jakiś przytomny słuchacz RM zapyta: panie pośle, a dlaczego pan prezydent, którego pan tak pięknie i żarliwie broni, jest nagi?
www.eckardt.pl
www.ojczyzny.pl
Inne tematy w dziale Polityka