Gazeta Wyborcza piórem Mirosława Czecha postanowiła zdiagnozować stan katolickich „integrystów” skupionych wokół Marka Jurka. W artykule
„Bić PiS z prawej strony” wspomniany Mirosław Czech, dawny prominent Unii Wolności, wziął się za problem niezwykle ciekawy i wdzięczny, a mianowicie - na ile w polskich warunkach ma szansę funkcjonować formacja polityczna „katolickich integrystów”, zwłaszcza po ostatnich wyborach parlamentarnych, w wyniku których została wymieciona z ław poselskich i senatorskich.
Czech dokonuje lapidarnego przeglądu kalendarza za ostatnie pół roku, kiedy to Marek Jurek i jego środowisko na moment rozbłysło na politycznej scenie intensywnym światłem, na tyle mocnym, iż wydawało się, że jest w stanie wyrąbać sobie w PiS-ie pozycję porównywalną do tej, jaką ma CSU w relacjach z CDU. Przez moment nawet się na to zanosiło. Ofensywa medialna w sprawie zmiany zapisów w ustawie „aborcyjnej” wspierana przez Ligę Polskich Rodzin na prawej flance, funkcja marszałka Sejmu, poparcie kilkudziesięciu posłów PiS pod wnioskiem o zmianę prawa „aborcyjnego” oraz zdezorientowanie najbliższego otoczenia Jarosława Kaczyńskiego, wyjątkowo dobrze rokowało zdecydowanym ruchom. Nic tylko rozegrać dobrą polityczną partię. Mnóstwo atu w ręku, dogodny moment polityczny na postawienie premierowi twardych warunków, w tle cicha, acz nieskrywana przychylność większości Episkopatu. Efekt? Pożegnanie się z funkcją Marszałka Sejmu, wyprowadzenie z PiS kilku posłów, mieszczących się w windzie, jak skwitował to Jacek Kurski, dołożenie kamyczka do przyspieszonych wyborów, dezorientacja w zdegustowanym katolickim elektoracie, wybory i… polityczny margines.
Cóż takiego się stało? Ano zgodzić się muszę z Mirosławem Czechem, który stwierdził - W kategoriach strategii politycznej Jurek popełnił kardynalny błąd - poparcie dla swych poglądów uznał za potencjał dla nowego ugrupowania. I taka, niestety, jest prawda. W polityce zawsze zwycięża pragmatyzm, o czym boleśnie przekonał się właśnie Marek Jurek. Choć czuł poparcie w fundamentalnej dla „integrystów” sprawie aborcji, to w efekcie pozostał na placu boju z garstką pretorian, bez funkcji Marszałka Sejmu, wypchnięty na polityczne dzikia pola, po których hasał Roman Giertych ze swoją „integrystyczną” Ligą Polskich Rodzin. Zaowocowało to w efekcie desperackim aliansem wyborczym, poszerzonym o równie „integrystyczną”, tyle że gospodarczo, Unię Polityki Realnej. Rezultat znany – 1,3 proc. poparcia, zero finansowania z budżetu i atrofia struktur.
Predyspozycje polityczne Marka Jurka, jako autora widowiskowej porażki “integrystów” w powyborczych remanentach niemiłosiernie spuentował Adam Wielomski, waląc bez ogródek: W międzyczasie wchodzi w zupełnie zbędny mu konflikt z Radiem Maryja (sprawa abpa Wielgusa), po czym podaje się do dymisji z Marszałka Sejmu (aby utracić resztki swojej pozycji politycznej?), a dopiero następnie – już zmarginalizowany – dokonuje rozłamu, wyprowadzając z PiS za sobą 4 (słownie: czterech) posłów i praktycznie nikogo z lokalnych struktur. Czy powierzylibyście Państwo komuś takiemu prowadzenie oddziału swojej firmy? Czy uważacie Państwo, że ktoś taki – chyba już jest jasne, że mam na myśli Marka Jurka - ma cechy konieczne aby być przywódcą politycznym polskiej prawicy? No właśnie. Odpowiedzmy sobie sami.
Politycznie środowisko Marka Jurka kojarzy się dzisiaj z przegraną, co nie oznacza, że jest to stan trwały. Szczęśliwie udało mu się uniknąć stygmatyzującej etykietki LPR i to chyba jedyny „sukces”, jaki można Jurkowi zaliczyć po ostatnich wyborach. Przed Jurkiem stoi trudne zadanie nawiązania szerszego dyskursu ze światem „nieintegrystycznym” w co osobiście wątpię. Nie wydaje mi się, by miał w sobie potrzebny żar i zdolność wywołania szerszego fermentu na prawej flance sceny politycznej. Poruszając się w „integrystycznych” koleinach skazuje siebie i swoje środowisko na rolę uszczypliwych recenzentów, walących co najwyżej prawdę między oczy, ale to wszystko. I może o to właśnie chodzi - stać na straży wartości cywilizacyjnych i być spiżowym świadectwem niezłomności. Polityka zna takie przypadki.
Niepowodzenia na niwie politycznej „integryści” wetują sobie na gruncie katolickim. Okazja jest przednia, gdyż decyzją Watykanu do łask przywrócona została Msza św. w rycie trydenckim, a więc najbliższa „integrystom”. Zauważyć jednak wypada, że zgoda papieża Benedykta XVI na odprawianie Mszy św. w dawnym rycie nie nastąpiła w wyniku działań polskich „integrystów”. Po prostu Benedykt XVI wykonał racjonalny ruch przywracający do łask zakurzone po Vaticanum II bogactwo Kościoła, jakim jest Msza Wszechczasów. To oczywiście cieszy, choć ja bym z tego faktu nie wysuwał daleko idących wniosków. Została przywrócona pewna równowaga i zniwelowane napięcie, jakie panowało wśród środowisk tradycjonalistycznych.
Dla polskich „integrystów” przywrócenie rytu trydenckiego, oprócz ożywczego podmuchu na gasnący żar tradycyjnej religijności, stało się okazją do zresetowania szeregów i przygotowania ich na bój – Msza Trydencka w każdej polskiej parafii. Obawiam się, że niezrozumienie czy przestrach niektórych proboszczów, wciąż wzbraniających się przed odprawianiem nazbyt “kontrowersyjnej” dla nich Mszy św. w rycie trydenckim, na co mają carte blanche od papieża, będzie wykorzystywane do toczenia niepotrzebnych wojenek religijnych i etykietowania, który proboszcz i biskup jest tradycyjnie cacy, a który to zakamuflowany modernista.
Nie trzeba mnie przekonywać, że Kościół jest toczony przez nurty modernistyczne. Sporo na ten temat przeczytałem i rozmawiałem. Z tego zagrożenia zdaje sobie sprawę obecny papież, stąd jego zwrot w kierunku tradycji. Jednak fakt, że papież przywrócił dawnemu rytowi należne mu miejsce wcale nie oznacza powrotu do czasów przedsoborowych. Wątpię zresztą, żeby sami “integryści” tego pragnęli, może poza sedewakantystami i „lefebrystami”, którzy i tak będą kręcić nosem i uznawać „koncesjonowanych integrystów” za liberałów, idących na pasku modernistycznego Episkopatu. Taki jest urok integryzmu – zawsze ktoś będzie bardziej integrystyczny.
Środowiska „integrystyczne” są dla Kościoła bogactwem, o ile pozostają z nim w łączności. Są intensywnym kolorem w palecie kolorów jakimi mieni się Kościół. Ale tylko jednym z kolorów. Stanowią jeden z najwartościowszych jego odcieni, niesłychanie mocny intelektualnie, ale wciąż nazbyt ekskluzywny. O ile mogę zrozumieć żywe zainteresowanie i naciski „integrystów” na to, co w Kościele określane jest mianem potestas ordinis, czyli władzą sakramentalną (patrz: krytyka protestantyzacji obrządów religijnych, walka o powrót do łask Mszy Wszechczasów), o tyle zgoła nietradycjonalistyczne wydaje mi się wchodzenie „integrystów” w zakres potestas iurisdictionis, czyli naciskanie w sprawach administracyjno-konstytucyjnych Kościoła, co wyraźnie było widać przy okazji tzw. „sprawy arcybiskupa Wielgusa”. Rola, jaką wówczas odegrał Marek Jurek, do dzisiaj budzi moją konsternację.
Mają „integryści” siłę, której nie mają partie establishmentu, co trafnie, acz w innym kontekście, wychwycił przywołany wcześniej Mirosław Czech, wskazując, że siłą tą są poglądy, które wyznaje wiele osób ze świata polityki, mediów i Kościoła. Problem w tym, że siły tych poglądów “integryści” nie potrafili dotychczas przekuć w sukces polityczny. Przy mądrej postawie Marka Jurka mogłoby ich być dzisiaj w Sejmie co najmniej kilkunastu.
Podoba mi się Marek Jurek, kiedy w tekście w “Rzeczpospolitej” pisze: Bez naprawy polityki polskiej nie wyprowadzimy jej poza demagogię wyborczą. Bez przywrócenia w niej miejsca dla zasad i przekonań nie będziemy mieli ani poważnej debaty, ani długofalowej i owocnej akcji państwa. Ma chłop rację. Tyle, że w polityce nie wystarczy mieć rację, potrzeba czegoś więcej. I żeby była jasność, dla mnie słowo “integrysta” nie ma znaczenia pejoratywnego. Sam w jakiejś części nim jestem.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka