Maciej Eckardt Maciej Eckardt
50
BLOG

"Elegia" - lekkie rozczarowanie

Maciej Eckardt Maciej Eckardt Kultura Obserwuj notkę 3
„Elegię” z Benem Kingsleyem i Penélope Cruz durnowaci spece od pijaru zapowiadali, jako obraz ociekający seksem, jakiego dawno w polskich kinach nie pokazywano. Gwarancją „momentów” miał być fakt, że film Isabel Coixet oparty został na powieści Philipa Rotha, który - jak powszechnie wiadomo - takowe „momenty” z definicji gwarantuje. Wzięty pod pachę poszedłem na wieczorny seans, bo do kina chodzić lubię, co zostało mi jeszcze z czasów DKF-ów i przeglądów filmowych.

Film, od razu przechodzę do rzeczy, absolutnie mnie nie zachwycił, poza jedną sceną, w której Consuela Castillio (Penélope Cruz) świadoma czekającej jej operacji, prosi Davida Kopesha (Ben Kingsley) o zrobienie zdjęć jej ciała, które za chwilę zostanie oszpecone skalpelem. To jedyna przejmująca scena, w której Isabeli Coixet udało się uchwycić dramat młodej i pięknej kobiety, której uroda stała się obsesją głównego bohatera i tę właśnie scenę uważam za kulminacyjną dla całego filmu.

Nad resztą możnaby spuścić kurtynę milczenia, choć wątek romansu podstarzałego profesora z młodą studentką wciąż jest tematem wartym nietuzinkowego uchwycenia. W monotonnej i przydługiej „Elegii” tego jednak nie znajdziemy, choć  stwierdzenie, że jest to film kiepski, byłoby nadużyciem. I choć w filmie padają ważne pytania, mówiące o sensie starzenia się (główny bohater celnie zauważa, że starość przychodzi nagle), fascynacji pięknem ciała i  jego niespodziewanej kruchości, zazdrości, impregnacji na miłość, to jednak film nie wzrusza, nie drąży i nie niepokoi.
 
Zabrakło mi osobistej, tej nieuchwytnej relacji reżysera z widzem, którego przyciąga się przecież do kina, by go uwodzić, prowadzić zakamarkami duszy i reżyserskiej wizji. Tego nie dostrzegłem. Mamy film w sumie płaski, jakby w celofanie, spod którego wyzierają, owszem, jakieś kształty i kontury, ale co z tego, skoro nie towarzyszy im niezbędny zapach. To film, który nie zapada w pamięć, bo sprawia wrażenie robionego w pośpiechu, co widać szczególnie w ostatniej scenie, która wręcz epatuje bezradnością, tak jakby zabrakło czasu na jakiś oryginalny akcent, o który warto było się pokusić.

Niemniej od filmu nie odstręczam, bo warto obejrzeć Penélope Cruz i Bena Kingsleya, choć grozi to wywołaniem niedosytu. Ja zapamiętałem, oprócz wspomnianej przeze mnie wyżej sceny, urocze imię Consuela. Ma coś w sobie.

Reżyseria: Isabel Coixet, scenariusz: Nicholas Meyer, zdjęcia: Jean-Claude Larrieu, czas trwania: 108 min.

www.eckardt.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura