– Uważam to za błąd. W tych warunkach mogę jedynie stwierdzić, że kilkumiesięczne wysiłki na rzecz szerszego porozumienia środowisk, które mogłyby w imieniu Polski wnieść wiele dobrego do przyszłej niezbędnej debaty o Europie, poszły na marne – stwierdził w „Rzepie” Włodzimierz Cimoszewicz, odnosząc się do decyzji władz SLD, które postanowiły w wyborach do Parlamentu Europejskiego wystartować pod własnym szyldem, czyli SLD. Oczywiście z opcją, że na jego listach znajdzie się miejsce dla wszystkich lewicowych stworzeń, które w swojej łaskawości nosi polska ziemia.
Przyznam, że Cimoszewicz swoim brakiem przenikliwości mnie rozczarował. Otóż, decyzja SLD o pompowaniu swojego szyldu w wyborach do PE jest decyzją jak najbardziej racjonalną i słuszną. Z prostego powodu – jeśli występuje gdziekolwiek ssanie na lewicę, to ma ono miejsce tylko przy SLD-owskim cycku. Ssane tam mleko ma wszelkie niezbędne lewicowe właściwości i mikroelementy, takie jak: antyklerykalizm, wstręt do lustracji, mizdrzenie się do wszelkiej maści seksualnych dziwolągów, sztamę z dawną esbecją, wrodzoną inklinację do zamiejscowych ośrodków decyzyjnych, aborcyjną filozofię „miłości do dziecka”, ideologiczny tolerancjonizm, amnezję polityczną, socjalną hochsztaplerkę, etc., etc.
Na takie bezeceństwa zawsze było w Polsce zapotrzebowanie i propozycja SLD wychodzi im naprzeciw, czego Cimoszewicz – odwieczna skwaszona primabalerina lewicy – nie rozumie, mniemając, że powrót do pomysłu LiD-u, czyli sojuszu „chamów” i „Żydów”, da polskiej lewicy pożądany „power”. Otóż, jak pokazały ostanie wyniki wyborów, mniemanie takie ma posmak jedynie ekscentrycznej ekstrawagancji, nieprzekładalnej na wynik wyborczy. Choć z drugiej strony, ktoś bardziej dociekliwy mógłby przypomnieć całkiem niezły wynik Demokratów w wyborach do PE, którzy byli przecież immanentną częścią LiD-u. Wtedy wprawdzie całe towarzystwo ciągnął Bronisław Geremek, ale w zeszłym roku niespodziewanie pogrzebał – w dosłownym tego słowa znaczeniu – swoją, i nie tylko, karierę polityczną. Ze szkodą dla urody życia politycznego, żeby była jasność.
Fochy Cimoszewicza, to dla lewicy tradycyjny kłopot. Wylansowany na autorytet i lewicową powagę, w charakterystyczny dla siebie sposób odpływa w przedwyborczym tańcu godowym, kiedy to daje się niby uwodzić, to znowu sam uwodzi, trzepiąc zalotnie rzęsami, to znowu posapuje i przewraca oczami, mieniąc się wszystkimi kolorami czerwieni. Stroszy tolerancyjne piórka, drapie pazurkami w ziemię i potrząsa kuperkiem, dozując starannie wyselekcjonowane lewicowe feromony, którym ulegają głównie media. I tak w kółko Macieju. Niby to jest mu dobrze pośród żubrów w białowieskiej ostoi, gdzie nie dochodzi harmider politycznego chamstwa i kołtuństwa, ale też zaraz mruga okiem, że przecież dałby się uprosić w imię racji wyższego rzędu i zasiąść w europejskich ławach.
Na jego nieszczęście SLD poszedł po rozum do głowy i postawił na przaśną, ale pijarowsko rozpoznawalną markę, pod którą podpisuje się najbardziej zdyscyplinowany elektorat lewicy, wciąż pielęgnujący w sobie wiele atawizmów, które nie pozwalają mu w żaden sposób zaakceptować na lewej flance znaczącej roli odszczepieńców w rodzaju Borowskiego i Rosatiego, a także towarzystwa reprezentującego korowskie niedobitki Unii Wolności. Stąd logiczny pomysł porzucenia pomysłu na LiD, który okazał się polityczną wydmuszką, dzięki której uratował swoje polityczne cztery litery „zdrajca” Borowski, o którym lepiej nie wspominać, co mówią w SLD, bo nie powstydziłby się tego ani Bubel, ani Tejkowski.
SLD, jeśli wystartuje do PE pod swoim szyldem, zajmie spodziewane trzecie miejsce i wypracuje niezłą pozycję wyjściową na wybory samorządowe. Jeśli na listach postkomunistów pojawią się rarogi typu Oleksy czy Miller, to – paradoksalnie – wynikowi może to pomóc. Wiadomo, spodziewana premia za zgodę i jedność. Sięgnięcie do twardego jądra spowoduje, że i Kwaśniewski, chcąc nie chcąc, poprze swój dawny matecznik, bo nie będzie miał innego wyjścia. Nie zaryzykuje zdecydowanego romansu z wprawdzie powabnym intelektualnie środowiskiem, ale politycznie marginalnym i nieakceptowanym na lewicy środowiskiem LiD-u. Nie zrobi tego również dlatego, że należy do kunktatorów i pasożytów, którzy zawsze wiedzieli na jakie wiatry nastawiać żagle. A te wieją dzisiaj na SLD, a nie eklektyczny LiD.
Ciekawe będzie obserwować lewicowe karesy i wtórujące im media. Co zrobi „Gazeta Wyborcza”, od dawna uprawiająca apostolat na rzecz historycznego pojednania dobrej opozycji z dobrym PZPR-em, którego owocem był pogrzebany właśnie LiD. Może zacznie pompować SD (nie mylić z utworzoną w ramach SS Sicherheitsdienst, włączoną później do Gestapo), czyli Stronnictwo Demokratyczne, na którego czele stanął dawny gwiazdor warszawskiego samorządu Paweł Piskorski? Wszak akcesu do rewitalizowanego właśnie przez Piskorskiego SD nie wykluczył sam Andrzej Olechowski, co na starcie gwarantuje medialną czujność i czołobitność, bo Olechowski, podobnie jak Cimoszewcz, lubi kadzidło i pokłony, a także przychylne media.
Stronnictow Demokratyczne, znane z krótkiego przedwojennego żywota, osadzonego w wolnomularskiej obediencji, zamienione później na PRL-owski breloczek, być może zyska nowy blask. Ma majątek (ca.100 mln złotych), przebieg historyczny (70 lat), rzutkiego prezesa, nie „urobioną” za bardzo gębę i… nic do stracenia. Kto wie, czy to właśnie nie jego oferta skusi różne lewicowe hybrydy, którym nie po drodze może być z SLD, a które są dobrze notowane w mediach. Oczywiście partia Piskorskiego nikogo do PE nie wprowadzi, bo nie to jest jej celem na tym etapie. SD jest drogą Piskorskiego do zrealizowania osobistej zemsty na Platformie Obywatelskiej, która podziękowała mu za współpracę za, delikatnie rzecz ujmując, dziwne przepływy związane z publiczno-prywatnym groszem.
Mamy zatem na lewicy już dwa projekty związane z wyborami do PE. Być może pojawi się jeszcze jeden, ale na to poczekajmy. Póki co, najlepszą strategię wybrał SLD – gramy na swoich, żadnych dyktatów z zewnątrz, kto nie z nami, ten przeciw nam. Jasno i klarownie. Jak nigdy dotąd. To gwarancja sięgnięcia po wynik rzędu 12-15 proc. Ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, w końcu mamy do czynienia z formacją, która sama potrafi się dobijać, bez inspiracji i pomocy z zewnątrz. I dla jasności dodam, że nie miałbym nic przeciwko temu, bo to towarzystwo naprawdę mało ciekawe – wiadomo, postkomuna.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka