„Kultura dialogu” - tak można określić klimat, jaki panuje w dyskursie społecznym. Nie myślę tu o dyskursie który ma miejsce w bieżącej polityce, tam akurat mało kto przebiera w słowach i niewielu dba o kulturę wypowiedzi. Dlatego przy okazji tych z werwą i wielką pewnością siebie wypowiadanych połajanek, których w ostatnich tygodniach, ba miesiącach, nie szczędzą nam wybrańcy ludu, są instytucje i środowiska, które nawołują do dialogu. Wzywać do dialogu – to znaczy wznosić się ponad spory, spoglądać na nie z pozycji szlachectwa, jeśli nie krwi, to przynajmniej ducha – takie jest powszechne przekonanie od czasu, gdy mędrzec Adam M. w obliczu chwiejącego się państwa komunistycznego i po jego upadku, wzywał do nierozliczania przeszłości i właśnie do dialogu z niedawnymi śmiertelnymi wrogami. Adam M. jest realizatorem zasady heglowskiej dialektyki: we wersji vulgaris można ją wyrazić tak: prawda rodzi się z łączenia przeciwieństw. Wezwanie do dialogu to ulubione wezwanie ruchów nowej lewicy: nie spierajmy się, dialogujmy. Osoby, które temu wezwaniu są posłuszne, nawet jeśli zrazu nie podzielają poglądów partnera dialogu, z czasem podświadome dążą do "syntezy" swych stanowisk ze stanowiskami tych, którzy są po drugiej stronie. Nie jest zatem w dialogu ważne (jak to było np. w dialogach sokratejskich) wspólne docieranie do prawdy, a osiągnięcie konsensusu i kompromisu. Często jest tak, że podejmujemy, zachęceni ogólnym klimatem kultury i dyskursu społecznego, dialog. W trakcie jego prowadzenia okazuje się, że nie liczy się już dla nas prawda - pierwotny cel, ze względu na który przystępowaliśmy do dialogu, a jedność z "partnerem dialogu". Celem staje się osiągnięcie wspólnego stanowiska, a nie dotarcie do prawdy. Już nawet nie spisujemy protokołu rozbieżności – zwykła ta potrzeba przytłumiona jest przez radości z osiągniętej jedności.
Z powodu tak pojętego dialogu, ulegania jego urokowi, znikają prawda i dobro jako przedmiot osobowych pragnień, a własne przekonania liczą się tylko o tyle, o ile są akceptowalne przez innych. Znika też ten twórczy konflikt między prawdą a fałszem, dobrem a złem. Konflikt, który nie pozwalał na rozmazanie, który kazał się opowiedzieć – „tak, tak, - nie, nie”. Był to jedyny niedestrukcyjny konflikt – przeciwnie, on właśnie stanowił o dynamizmie kultury w Europie.
A dziś? Dziś roztacza się przed nami wizja życia na kontynencie powszechnej równości. Gdzie zwyrodniały morderca będzie cieszył się ochroną organizacji humanitarnych, i gdzie te same organizacje będą walczyć o prawo kobiety do wolnego wyboru – czyli do aborcji (zabicia dziecka). Będziemy też widzieli, jak dzieciom zabrania się mówić słów pięknych – mama, tata, bo może to urazić zboczeńców, którzy ze swego moralnego rozchwiania i emocjonalnych zranień uczynili sztandar walki z „ciemnotą”, ksenofobią, homofobią i czym tam jeszcze, które przez wieki tak bardzo nękały Stary Kontynent. Będziemy widzieli wiele innych rzeczy, o których w przeszłości śniło się tylko nielicznym, oddającym się fantazjom, „filozofom”.W znacznej części zamieszkują bowiem Europęludzie, którzy w odróżnieniu od szerokich kół z epoki choćby średniowiecza – są bezładną, pozbawioną samoświadomości masą. Oddani na pastwę władców tego świata, którzy zasiadają na uniwersyteckich katedrach, albo w gabinetach prezesów wielkich korporacji i banków, nie są nawet świadomi, jak okrutnej poddani są władzy. Jedzą to, co oni dla nich wyprodukują, jeżdżą samochodami przez nich wytworzonymi, zadłużają się w ich bankach. Wieczorami zasiadają przed telewizorami i zabijają swoje dusze, oglądając prymitywne najczęściej, filmy i programy. I śmieją się patrząc, jak człowiek odzierany jest z resztek godności, poniżany i wdeptywany w błoto przeciętności, moralnej bylejakości, albo wprost – moralnego zepsucia. Jedyne poglądy, jakie mają to te, na które zostali zaprogramowani. Są zatem pacyfistami, ekologami, nie znoszą skrajności ( nie wiedząc, że na ogół są wyznawcami skrajnej głupoty). Litują się nad mordercami i uciskanymi przez mężów kobietami, a także nad prześladowanymi przez ksenofobów mniejszościami, zwłaszcza seksualnymi (na razie homoseksualistami, ale za parę lat pewnie do owej prześladowanej mniejszości dołączą zoofilie, pedofile, nekrofile - bo czemuż by nie?). Zapomnieli już dawno o tym, że mają duszę nieśmiertelną i że kres doczesności oznacza początek nowego, tym razem wiecznego życia. Nie ma dla nich znaczenia, że należą do jakiegoś narodu, ani to, że zdradzili dziedzictwo wielkiej kultury.
Kultura ta posiadała swój, jak powiedziałem niespotykany dynamizm dopóty, dopóki ludzie mieli świadomość istnienia Prawdy, Dobra, Piękna – ich szukali, im służyli. I jeśli prowadzili spór to po to, by jeszcze pełniej wydobyć ich blask, a nie po to, by, w duchu dialogu, osiągnąć kompromisową jedność.
Inne tematy w dziale Polityka