fragment opowiadania s.f.
cytat za zgodą Autora
OBIDIAK
Psycholog śledczy Idoe Lamma poprawił siedzenie i oparł łokcie o blat, dzielnie opierając się potrzebie zrobienia czegoś kreatywnego. Długo czekał, aż coś się wydarzy, jednak świat wokoło nawet nie drgnął. Zerknął na wskazówkę zegara, która leniwie pięła się w górę tarczy. Spojrzał drugi i trzeci raz, ale pomimo tego nic się nie zmieniło. Tak mijały kolejne minuty...
Pozostawieni sobie w niezachwianym konflikcie, Idoe i jego świat, stanęli w kozim rogu. Był on niewygodny i ciasny dla każdego z nich, ale żaden nie miał zamiaru ustąpić. W końcu rozległo się miarowe pukanie.
– Proszę. - Powiedział, oddychając z ulgą. Zawsze, gdy napięcie sięgało zenitu, pojawiała się panna Freud i zwalniała go z potrzeby opuszczenia gabinetu. W godzinach pracy kierował się jedną zasadą – nie ruszać się z miejsca, dopóki ono nie ruszy się do ciebie. Wszelki ruch jest oznaką słabości.
Długie nogi panny Freud minęły próg gabinetu, stukając o kamienną posadzkę wysokimi obcasami.
– Pan Floyd. - Wyjaśniła uprzejmie, podając Idoe'owi tacę z miseczką trzęsącej się, różowej galarety.
– Och, dziękuje. Miła niespodzianka. - Powiedział, tłumiąc w sobie olbrzymi entuzjazm spowodowany posiłkiem, który nie uciekał i za który nie trzeba było płacić. W tej całej euforii zabrakło mu tylko łyżeczki, o którą nie śmiał zapytać. W końcu miał własną.
Panna Freud pozwoliła sobie na delikatny uśmiech i opuściła gabinet, a Idoe oblizał wargi i wyjął z szuflady plastikową łyżeczkę, skonfiskowaną jako dowód rzeczowy ze sprawy kisielowego mordercy. Galaretka była żylasta i w ogóle smakowała raczej jak kotlet schabowy, albo suszone morele. W końcu zostały po niej tylko bezkrztałtne mazie na dnie miseczki.
* * *
Wkrótce potem drzwi otwarły się ponownie, tym razem z łomotem i bez zapowiedzi. Do gabinetu wdarł się główny inspektor Ozon, w towarzystwie dwóch uzbrojonych policjantów. Był to gruby, czarnoskóry nos, którego natura uzbroiła w dodatkowe usta i uszy, aby prezentować sobą coś więcej, niż tylko przewlekły katar. Jeżeli miał ze sobą jakieś dobre nowiny, to w samym końcu przewodu pokarmowego.
– Boże... Ty... Ty... - Zaczął, cały czerwony, wymachując złowrogo palcem. - Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co uczyniłeś?! - Policjanci wyminęli go, a jeden z nich wyjął obręcz soniczną.
– Zabiłeś i... Zjadłeś naszego jedynego świadka w sprawie Obidiaka!
Idoe zdenerwował się, ale szybko i detalicznie wyjaśnił swoje postępowanie, przypominając sobie najważniejsze zasady z praktyk negocjatorskich. Niestety nic z tego nie zrozumieli, bo miał jeszcze usta pełne galarety. Policjanci podchodzili do niego z pewną rezerwą, ostrożnie zbliżając się doń jak do dzikiego zwierza.
– Ty żałosny potworze! - Krzyknął, wymachując rozpaczliwie ramionami. - Jak mogłeś? - Jego niski, ochrypnięty głos przechodził w tragiczny pisk.
– Złałaz... Spokojnie... Nie wiedziałem. Zostałem okrutnie wrobiony w zjedzenie pana Floyda bo ktoś chce, abyście tak myśleli. Pamiętasz co mi kiedyś mówiłeś, Ozonie? Aby nie brać tego, co z wierzchu, bo nietknięte ukryte jest tam, gdzie najtrudniej się dostać.
– Jedliśmy wtedy khlatoańskie kokosy. - Odpowiedział Ozon, zmieszany.
– Czy czujesz we mnie swojego wroga, Ozonie? Co ci mówią twoje nozdrza?
– Że jesteś... - Zaczął, przełykając głęboko ślinę - W porządku. Przynajmniej na razie, dopóki nie zrozumiemy, co się stało... Złóżcie broń, chłopaki.
– Czy jest coś, co mogę zrobić? - Zapytał po chwili ciszy, wciąż zachowując kamienną twarz.
– Wciąż cię potrzebujemy w sprawie Obidiaka. Jeżeli chcesz oczyścić swoje sumienie, to zacznij od krzywd, które wyrządzono tobie. Bo widzisz, panie Lammo, ta sprawa dotyczy nas wszystkich. - Swoją zapowiedź zakończył głośnym kichnięciem.
* * *
Komentarze