Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej
1301
BLOG

Złote podkowy

Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Polska jako idea – ta właśnie, którą odczytujemy w skrzydłach naszego Orła, w jego hardym wzroku, w szponach, w bieli i czerwieni – ta Polska jest zabijana. Premier kraju, ongiś pełnego dumnych rycerzy, ściska się z nowym carem Wszechrusi nad pogorzeliskiem, w którym zginęła elita narodu. A kiedy nadchodzi rocznica – dzień, w którym Naród upamiętnia największą współczesną tragedię – ucieka do Nigerii. Skrywa się przed własnym Narodem w afrykańskim buszu.

Dzień 27 listopada Roku Pańskiego 1633 był w Rzymie ciepły, niemal letni, powietrze pachniało ponoć jak w lipcu. Poranek nie wróżył takiej pogody – był ciężki od chmur i wydawało się, że lada moment runie ulewa. Jednak obłoki rozsunęły się jak na zawołanie i promienie słońca dodały splendoru i odpowiedniej oprawy wydarzeniu, które rozegrało się tego dnia w Wiecznym Mieście. Jakby same siły niebieskie były zaprzęgnięte w dzieło pokazania całemu ówczesnemu światu, jakąż to potęgą jest Rzeczpospolita.

Do Rzymu wjeżdżał bowiem właśnie pełen przepychu orszak posła polskiego Jerzego Ossolińskiego. Wjeżdżał z iście rzymską pompą triumfalną, godną cezarów. Świeżo wybrany na wolskim polu elekcyjnym kolejny Waza na polskim tronie – król Władysław IV – wyposażył naszego emisariusza we wszystko, co było potrzebne, aby przykuć uwagę zarówno zwykłych mieszkańców Rzymu, jak i arystokracji czy zagranicznych przedstawicieli innych krajów. Nie żałował pieniędzy. Chodziło przecież o prestiż państwa, króla Polski i Szwecji, a także „nominalnego” cara rosyjskiego. Z tego względu właśnie – a nie przez puste przywiązanie do zbytków czy zwykłą próżność – konie w orszaku podkuto złotymi podkowami. Pękały one na italskim bruku, kawały złotego kruszcu leciały w błoto i pył, a z rynsztoków unosiły je natychmiast ręce niemogących uwierzyć w swoje szczęście potomków Latynów. Polacy rozmawiali z nimi swobodnie po łacinie, mówiąc owym „gęsim” językiem równie płynnie co własnym. Chodziło o to, by zabłysnąć przed światem – dosłownie i w przenośni. Już wtedy wiedziano, że jedynie te państwa, które rozumieją znaczenie dumy – i tę dumę potrafią prezentować na zewnątrz, a także przyjąć ją jako pewien aksjomat wyznaczający sposób prowadzenia polityki – są graczami, z którymi liczą się w dyplomacji inni.

Las zaczyna iść w stronę złego władcy

Polska rządzona od ponad pięciu lat przez zadowoloną z siebie Platformę tak się ma do tamtego dawnego stylu jak logo tej partii (zarys granic z kreseczką idiotycznego uśmieszku) do polskiego godła. Orzeł w koronie na czerwonym, krwistym tle oznacza m.in., że Rzeczpospolita winna być taka jak on. Dumnie spoglądająca na świat, śmiała, z szeroko rozpostartymi, mocnymi skrzydłami. Niestety, dzisiaj jest ona zamieniana w pomarańczowy zygzak, emotikon wyprany z treści i dumy, europejski „urząd” od rozdzielania, a raczej grabienia pieniędzy. Nic więcej. Polska jako idea – ta właśnie, którą odczytujemy w skrzydłach naszego Orła, w jego hardym wzroku, w szponach, w bieli i czerwieni – ta Polska jest zabijana.

Premier kraju, ongiś pełnego dumnych rycerzy, ściska się z nowym carem Wszechrusi nad pogorzeliskiem, w którym zginęła elita narodu. Rezygnuje z jakichkolwiek prób walki o rzetelność i prawdę w dochodzeniach. Mataczy. Ukrywa. Boi się.

Ten sam człowiek ośmiesza się na oczach całego świata, kiedy plącząc się, mówi o ustaleniach dotyczących przyszłości państwa, czyli tak ważnych kwestiach energetycznych. Nic nie wie. Uśmiecha się bezradnie, próbując błazeńskich sztuczek.

A kiedy nadchodzi rocznica – dzień, w którym Naród upamiętnia największą współczesną tragedię – ucieka do Nigerii. Chowa się przed ludźmi w Afryce. Skrywa przed własnym narodem w afrykańskim buszu. Nie da się jednak uciekać bez końca. Las – jak to Szekspir opisał w „Makbecie” – czasem sam zaczyna iść w stronę złego władcy…

I ja z tej potęgi jestem zrodzony

Wjazd posła Ossolińskiego do Rzymu był takim wydarzeniem, że bardzo szybko upamiętniło go kilku artystów. Już w 1633 r. powstała akwaforta Stefana Dolabelli. Potem inne. Piękna panorama, będąca w zbiorach Muzeum Narodowego na Wawelu, została stworzona zapewne dziesięć lat później. Wszystkie dzieła oddają tę chwilę z drobiazgowym, reporterskim niemal zacięciem. Podobnie jak malarze zręcznymi posunięciami pędzla, tak genialnym piórem posłużył się historyk Ludwik Kubala, unoszący pisanie dziejów do rangi beletrystycznej. U niego właśnie odnaleźć można niezwykle barwny opis wjazdu Jerzego Ossolińskiego do stolicy Italii. Miał poseł ze sobą gigantyczny orszak jeźdźców, powozów, a nawet wielbłądów. Gdy polski dyplomata ujrzał kopułę św. Piotra, kazał wszystkim się zatrzymać. Po czym „uklęknął na ziemi, prosząc Boga, ażeby swą ręką kierować raczył swemi własnymi i Rzpltej sprawami”. Wzrusza mnie ta chwila modlitwy – poseł w przebogatym polskim stroju klęczy przed murami Wiecznego Miasta. Wokół tłumy gapiów. Za nim niebywały, „kapiący od złota” orszak. Ossoliński wjechał do Rzymu przez Bramę Flamińską. Czekał nań marszałek dworu papieskiego otoczony prałatami i szlachtą, by poprowadzić przedstawicieli Rzeczypospolitej przez zatłoczone ulice. Zewsząd cisnęła się, ciekawa przybyszów, ciżba. Rzymianie zgromadzili się nie tylko na wszelkich balkonach i w oknach, ale nawet na dachach domów, po to tylko, aby ujrzeć na własne oczy „polskie cuda”.

Pisze Kubala: „Pochód otwierali dwaj przystawni po polsku ubrani, na dzielnych koniach, za nimi muły i wielbłądy dźwigały tłumoki posła. Mułów było trzydzieści, wszystkie przykryte długimi oponami ze szkarłatnego sukna, na których błyszczały herby posła złotem wyszyte. Dziesięć wielbłądów ze srebrnemi dzwonkami niosły drogie sprzęty pokojowe, pokryte jedwabnymi osłonami, tkanemi złotem. Za nimi czterej trębacze posła, których sztukę całe miasto podziwiało, przygrywało postępującej gwardii kozackiej, złożonej z 34 jeźdźców od stóp do głów uzbrojonych, w mundurach z różowego jedwabiu złotem litych, z białemi piórami u czapek”.

I tak płynie dalej ten opis, a czytający unoszony jest z melodią słów i zda mu się nawet, że jest w onej chwili w tłumie rzymskim, stoi i patrzy. Rozpiera go duma. I myśli sobie: widzicie, cóż Polska jest? Rozumiecie, co znaczy owa potęga? I ja jestem Polakiem. I ja z tej potęgi jestem zrodzony. Ja w niej mieszkam, żyję, z niej czerpię swoje siły. Jeśli się tak właśnie to widzi, tak czuje, gdy się tym oddycha – wszystko można znieść, wszystko wywalczyć, nie dać się złamać, nie dać z siebie zrobić tchórzliwego popychadła…

A takim popychadłem się staliśmy – gdy nie tylko nie byliśmy w stanie uniknąć śmierci własnego Prezydenta, ale nawet nie umiemy odpowiednio zająć się wyjaśnieniem jej okoliczności. Ba! My (jako państwo oczywiście – piszę o urzędnikach, o służbach państwowych) nawet nie zadbaliśmy należycie o Jego ciało! A także o ciała dowódców naszych wojsk, naszych generałów, które nagie i w plastykowych workach Rosjanie wrzucali do trumien. Gdyby w takim stanie wróciły zwłoki prezydenta i generalicji jakiegoś innego, powiedzmy europejskiego państwa, byłaby wielka afera na cały świat, absolutny skandal, najważniejszy temat wszystkich serwisów informacyjnych. A my mamy zdjęcia okaleczonych ciał, wrzucone do sieci przez rosyjskich blogerów.

Gdzież jest nie tylko poczucie Honoru – trzeba by zapytać – lecz po prostu poczucie Dumy, która każe czynić to, co należy?

Nić polskiej dumy

Drugą część orszaku polskiego w Rzymie prowadził starzec z długą, białą brodą. Niczym polski Wernyhora. Ludwik Kubala tak go opisywał: „Suknię miał złotą, perłami sadzoną, bogata tarcza wisiała u łęku, w ręku trzymał dzidę perskim obyczajem. Jechał spokojnie, a skrzydła z piór żurawich roztoczone z kulbaki zdawały się go unosić. Z podziwieniem patrzano na tego starca. Był to giermek Ossolińskiego, za którym na dzielnych koniach trzydziestu pokojowców posła jechało. Mundury polskie z niebieskiego aksamitu, sahajdaki i łuki berberyjskie w srebro oprawne, czapraki czerwone, konie kasztanowate, rząd na nich srebrny, na łbach pióropusze z strusich piór”.

Ciągnął się dalej ten opis przez wiele stron: jeźdźcy, piękne ubiory, szkarłaty, sobolowe futra, szable, diamenty, srebrne buławy i złote podkowy, guzy pięknie rzeźbione, szmaragdy, drogocenne strzemiona, a ponad tym wszystkim piękne spojrzenia szlachetnych młodzieńców, synów najlepszych polskich rodzin.

Czytając Kubalę i jego wspaniałe opowieści, łatwiej zrozumieć, dlaczego Henryk Sienkiewicz był pod takim wrażeniem dzieł tego wielkiego XIX-wiecznego historyka. I dlaczego czerpał z nich tyle inspiracji do swoich książek. Bo między wierszami wyczuwał tę specyficzną nić polskiej dumy. To wzruszenie, które ogarnia na myśl o wspaniałej Ojczyźnie, którą niegdyś mieliśmy. Dlatego pisał ku pokrzepieniu serc, pokazując siłę polskiego państwa, a dzięki temu dawał ją rodakom.

Jakże brak tej siły dzisiaj, gdy zamiast orłów wyszywa się na sztandarach pomarańczowe uśmiechy. A najwyższym władzom każe latać rozklekotanymi, rosyjskimi samolotami. Zamiast kupić najnowocześniejsze – czyli najbezpieczniejsze i budujące nasz międzynarodowy prestiż. Jakże inni mają wierzyć w naszą siłę, gdy my sami ukazujemy się świat, jak banda pochylonych w dworskim ukłonie pachołków?

Wiek XVII to czas, gdy Polska sięgała szczytu swojej potęgi. Obszar naszego państwa w pewnym momencie zajmował około miliona kilometrów kwadratowych. Rzeczpospolita scalała różne narody i religie. Była mocarstwem. Kiedy Ossoliński posłował do Rzymu, toczyła się właśnie wojna z Moskwą. Czapkę Monomacha miał na głowie Michał, założyciel jakże dla nas potem fatalnej dynastii Romanowów. Świeżo wybrany król Władysław także tytułował się carem. Konflikt wybuchnął więc z wielką siłą, a punktem, w którym niejako się skumulował i rozładował, był – już wtedy zapisany symbolicznie w naszej Historii – Smoleńsk. Polacy bronili się tam, oblegani przez wojska carskie pod dowództwem Michała Szejna. Na odsiecz naszym oddziałom ruszył król Władysław i dzięki temu udało się pokonać Moskali. Na tej właśnie – tak dzisiaj dla nas mocno brzmiącej, jakby przez Fatum zesłanej – ziemi smoleńskiej król Polski przyjął hołd składany przez Szejnę. Przegrany wódz rosyjski padł na ziemię przed Władysławem. Leżał jak rab, jak nędzny robak wobec polskiej armii i własnych resztek wojska. Za to oddanie hołdu i za tę porażkę zapłacił potem głową. Car Michał także był dumny – i nie przebaczył hańby.

Obraz przedstawiający moment hołdu smoleńskiego wisi na Zamku Królewskim w Warszawie. Warto pokazywać go młodzieży, wyjaśniać następnym pokoleniom jego znaczenie. By młodzi ludzie uczyli się, co znaczy narodowa duma.

Dla majestatu Rzeczypospolitej

Sam król Władysław IV to niestety postać o raczej wątpliwym autorytecie i nienadająca się specjalnie na bohatera. Jego szkaradne cechy ujawnił historyk wrocławski Władysław Czapliński. Przytacza on zdanie zapisane w instrukcji dla wysłannika jadącego do niemieckiego cesarza, które wyraźnie mówi o tym, iż królewicz „od pierwszej młodości obrzydził sobie Polskę i marzył o Niemcach”. Widać Szwedom bliżej jakoś duchem do żywiołu germańskiego. Jednak hołd składany przez Moskali w 1634 r. to ukłon dla majestatu Rzeczypospolitej. To jej wielkość kazała ugiąć kolana rosyjskiemu dowódcy.

Natomiast Ossoliński był człowiekiem wielkiego formatu – wychowany przez jezuitów w Grazu, wybitny umysł, znający kilka języków – prawdziwa „wizytówka” Polski. W trakcie poselstwa do Anglii, które opisał w swoim doskonałym pamiętniku, tak oczarował króla Jakuba, że ten gotów był natychmiast wysyłać Polsce zaciężne wojsko. Ossoliński potrafił nawet narażać się swojemu władcy, pisząc listy piętnujące homoseksualne wybryki młodego królewicza Władysława. Kanclerz realizował także śmiałe plany polityczne i był jednym z „rozgrywających” w XVII-wiecznej polityce polskiej.

Ludwik Kubala zaczął biografię Ossolińskiego od przejmującej sceny jego śmierci. Jerzy Ossoliński leżał we własnym łóżku i po długiej służbie dla Rzeczypospolitej powoli odchodził do świata, w którym na stepach Dzikich Pól galopują bez końca polscy rycerze. Miał do nich dołączyć.

Jest także coś niezwykle przejmującego w opisie domu kanclerza. Prawdziwego polskiego domu, pełnego… dumy.

Przedpokój. A w nim rzeźba, która jest alegorią Polski – stojącej na pługu, z kopią w jednej ręce, a z sierpem w drugiej. Wizerunki naszych władców spozierające ze ścian. Medaliony rzymskich cezarów. Broń. Drogocenne tkaniny.

Ten wielki człowiek, polityk, mąż stanu, ów poseł, który olśnił świat polskim przepychem, umierał jak zwykły człowiek – w samotności i cierpieniu.

Lecz oto przyszedł do niego król Jan Kazimierz. A wraz z nim medyk królowej de Conrade, chirurg Bochet i inni lekarze. Władca zaczął mówić, lecz kanclerz nie odpowiadał. Na koniec król spytał, czy chory cieszy się z monarszej wizyty. Ossoliński popatrzył na niego. I powiedział tylko jedno słowo: „Tak”. Potem zamilkł. Umarł następnego dnia rano.

***
Rzymianie długo jeszcze pamiętali wjazd do Wiecznego Miasta dumnego polskiego posła. Tymczasem trochę bardziej na północy włoskiego buta, w Padwie, starzy mieszkańcy do dziś wspominają Polaków z czasów II wojny światowej. Kiedy do miasta, po ciężkich walkach, weszli w końcu alianci, w katedrze padewskiej odbyła się uroczysta msza. Opisał ją w „Dzienniku pisanym nocą” Gustaw Herling-Grudziński. Naokoło był świat, przez który przetoczyła się wojna. Wszędzie zalegał gruz, a zarówno cywile, jak i wojskowi byli brudni, pokryci wszechobecnym pyłem. Tymczasem w trakcie nabożeństwa do świątyni wmaszerowali równymi szeregami polscy żołnierze. Mieli idealnie czyste, odprasowane w kant mundury, byli ogoleni i uczesani. Wyglądali tak, jakby świeżo przyszli od krawca i fryzjera, a nie z pola bitwy. Wierni w kościele patrzyli na nich z zachwytem. Oddział stanął i zaśpiewał „Te Deum”. Herling-Grudziński napisał, że jeszcze wiele lat po wojnie, gdy ktoś w Padwie mówił „Polska”, przypominano sobie, jak w katedrze Wojsko Polskie śpiewało „Ciebie, Boga, wychwalamy”. A starzy Włosi na owo wspomienie mieli w oczach zarówno łzy wzruszenia, jak i błysk zachwytu.

Tomasz Łysiak

JESTEŚMY LUDŹMI IV RP Budowniczowie III RP HOŁD RUSKI 9 maja 1794 powieszeni zostali publicznie w Warszawie przywódcy Targowicy skazani na karę śmierci przez sąd kryminalny: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło. Z cyklu: Autorytety moralne. В победе бессмертных идей коммунизма Мы видим грядущее нашей страны. Z cyklu: Cyngle.Сквозь грозы сияло нам солнце свободы, И Ленин великий нам путь озарил Wkrótce kolejni. Mamy duży zapas.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura