Album "Beard, Wives, Denim" jest niesamowity od samego początku i aż do ostatnich sekund płyty słucha się wybornie.To jak na razie mój faworyt do tytułu najlepszego albumu tego roku.
Trzeba mówić, pisać, robić wszystko, aby wiedza o tej płycie przebiła się przez tę papkę muzycznej grafomanii. Bardzo prawdopodobne, że nigdy nie usłyszycie ich piosenek w radiu, nie przeczytanie artykułów o nich w prestiżowych pismach muzycznych.
A potem zobaczycie w telewizji malkontenta, który marudzi, że muzyka rockowa zamiera. Zapytajcie go wtedy o album: "Beard, Wives, Denim", i zespół Pond.
A kiedy już tego posłucha, możecie mu powiedzieć, że go okłamaliście, że ten album powstał w najpiękniejszym czasie dla muzyki, czyli na przełomie lat 60. i 70 XX wieku. Gwarantuje, że wam uwierzy. Bo Pond brzmi podobnie, jak skrzyżowanie Pink Floyd z końcówki lat 60. i Beatelsów z czasów z sierżanta Peppera. Nawet jest na tej płycie taka piosenka, o charakterystycznie brzmiącym tytule: "Sorry I was under sky".
W samych superlatywach mówi się o najnowszych krążkach Bruce'a Springsteen'a czy Jack'a White'a, a kompletnie pomija się "Beard, Wives, Denim". Kompletnie tego nie rozumiem. Jak dla mnie, na razie, jest to najlepszy album rockowy 2012 roku.
Trafnie
NME napisało, że gdyby MGMT nagrał taki debiut, byłby dziś najlepszym zespołem świata.
Tym, którym ta muzyka się spodoba, proponuje zapoznać się z twórczością
zespołu Tame Impala, bo to właśnie członkowie tej grupy stanowią o sile zespołu Pond.
Inne tematy w dziale Kultura