Słucham właśnie dyskusji o uniwersytetach w radiu TokFM. Co ciekawe, pomimo dość oczywistego profilu tej stacji wygłaszane opinie są właściwie zgodne z prezentowanymi na „Salonie24” i zmierzają w kierunku urynkowienia szkolnictwa wyższego.
Prowadziłem zajęcia na uczelniach państwowych od 1974 r. Przez kilka lat byłem także szefem własnego ośrodka edukacyjnego autoryzowanego przez dużą firmę programistyczną z USA, który został kilkakrotnie wyróżniony nagrodami „Education Excellence Award” co odnotowała nawet (o dziwo) TVP przeprowadzając ze mną wywiad dla „Panoramy”. Obecnie prowadzę zajęcia z administracji systemem LINUX dla dużej, ogólnopolskiej firmy szkoleniowej oraz przedmiot „Bezpieczeństwo systemów informatycznych” na UJ. Wydaje mi się, że wiem co nieco o edukacji – zarówno państwowej, jak i komercyjnej.
Każde działanie jest podejmowane w jakimś celu. Dotyczy to również kształcenia kadr. Wbrew powszechnie głoszonej opinii pracodawcy finansują kształcenie swych pracowników – dowodzi tego przekrój uczestników prowadzonych przez mnie od 1992 roku kursów (początkowo systemu UNIX, a później LINUX). Uczestnicy tych kursów byli i są nadal delegowani przez instytucje – zarówno państwowe (np. administracja rządowa i samorządowa, organizacje militarne itp.), jak i komercyjne (banki, organizacje handlowe, przedsiębiorstwa...). Instytucje delegujące pokrywają niemałe koszty tych szkoleń (koszt tygodniowego szkolenia był i jest porównywalny z czesnym za semestr studiów na dobrej uczelni i drogim kierunku). Szkolenia dla osób prywatnych są rzadkością, wyjątkiem są programy dofinansowane ze środków Unii Europejskiej.
Dlaczego więc wielu pracodawców decyduje się na delegowanie swych pracowników na te kursy?
Odpowiedź jest prosta – mają one dokładnie określony cel, którym jest przygotowywanie profesjonalnych administratorów systemów komputerowych na określonym poziomie. Rozwiązania technologii informatycznej bardzo często się zmieniają – czy wielu z nas zdaje sobie sprawę, że graficzna przeglądarka WWW (NCSA Mosaic) powstała 20 lat temu, a więc jej „równieśnicy” nie ukończyli jeszcze studiów!
Nie dotyczy to tylko IT – kiedy rozpoczynałem studia na wydz. geodezji (nim przeniosłem się na fizykę) podstawowymi narzędziami obliczeniowymi dla inżyniera geodety był arytmometr mechaniczny, dokładne tablice funkcji trygonometrycznych i logarytmów. Uczono nas więc korzystania z tych narzędzi. Niestety, ktoś wynalazł kalkulator elektroniczny – i cała ta „wiedza” praktyczna zdobyta podczas praktyk i projektów okazała się niepotrzebna do niczego („elektryków” uczono za to biegłego korzystania z suwaka logarytmicznego).
Z całą odpowiedzialnością za słowa stawiam tezę – studia nie są w stanie dać rzeczywistej wiedzy praktycznej!
Deklaracja Bolońska usiłowała przeciwdziałać przynajmniej w części temu problemowi. Jeśli wykształcenie średnie ma być powszechne i trwa 12 lat to doliczenie do tego 5 lat studiów sprawia, że wykształcony młody człowiek rozpocznie pracę w wieku 24 lat i w dodatku będzie dysponował nieaktualną wiedzą! Do tego dochodzi zdobycie doświadczenia (np. 2-3 lata). Zaproponowano więc „studia I stopnia” oraz stopnie licencjata/inżyniera), które miały w założeniu przyspieszyć okres zdobywania wiedzy zawodowej do 3 lat. Można to porównać z przedwojenną „małą maturą”.
Ale ten system po prostu nie działa! „Rozkawałkowanie” kształcenia na wiele etapów – szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum, studia I stopnia, II stopnia, III stopnia – a potem ew. habilitacja to może dobre dla urzędników zarządzających edukacją (można układać śliczne tabelki, rankingi, opracowywać testy), ale skutki dla „podsądnych” są wprost tragiczne. Nie zdobywają ani wiedzy ogólnej, ani aktualnej praktycznej, ani nie rozwijają umiejętności myślenia, intuicji badawczej lub inżynierskiej – i w rezultacie kończą w przysłowiowych kasach i na zmywakach.
Skutki tego „picu edukacyjnego” dotknęły także moją rodzinę. Syn i jego dziewczyna ukończyli „studia II stopnia” inżynierii środowiska na dobrej uczelni technicznej. Ona zapisała się po studiach na kurs księgowości i pracuje w „centrum outsourcingowym” dużej firmy zagranicznej, on zaś pracuje w firmie wykonującej specjalistyczne roboty górnicze jako pracownik fizyczny. A oboje wybrali te studia świadomie, licząc na to, że w Polsce będą potrzebni specjaliści inżynierii środowiska. Srodze się zawiedli. Za ich wykształcenie zdobyte na studiach zapłaciliśmy wszyscy – ale od ukończenia przez nich studiów upłynęło już kilka lat i ich wiedza zapewne nie jest dziś zbyt aktualna.
Żądanie, aby studia uczyły umiejętności praktycznych jest bzdurą. Umiejętności praktyczne zdobywa się na szkoleniach zawodowych. W większości przypadków do ich rozpoczęcia i ukończenia nie jest konieczne wykształcenie wyższe. Rola uniwersytetów polega na czym innym – na rozbudzaniu umysłów, poszerzaniu horyzontów myślowych – jednym słowem na umożliwianiu rozwoju osobistego. I tu należy postawić pytanie o cele.
Celem nauki jest dążenie do poznania prawdy – nie chodzi tu o to, aby „złapać króliczka, ale by gonić go”. Niestety, prawdy nikt z zarządzających nauką i edukacją nie zna – jaki więc cel należy postawić naukowcom i jak ich rozliczać? Opracowali więc syllabusy, arkusze ocen, rankingi, indeksy i inne podobne wskaźniki, które mają uzasadniać podejmowane przez nich urzędnicze decyzje. Idealny materiał do znanej z "komuny" teczki RWD (Ratuj Własną D....)
W naukach stosowanych (także społecznych) i inżynierii sprawa jest prostsza – celem może być opracowanie nowej technologii - np. „giętkiego” telewizora opartego o półprzewodniki organiczne albo nowej metody wywierania wpływu na ludzi w celach marketingowych. Jeśli telewizor działa lub więcej sprzedaje się określonego towaru albo promowany polityk wygrał wybory – cel został osiągnięty. Jeśli nie – cóż, trudno, nie wyszło, ponieśliśmy straty. Biznes jest w stanie zaakceptować ryzyko inwestycji, jeśli tylko znany jest cel. Jeśli cel jest nieznany – (nauki podstawowe, sztuka itp.) pozostaje sponsoring. Podobną zasadą kierują się urzędnicy odpowiedzialni za finansowanie nauki i edukacji. Muszą się oni rozliczyć przed społeczeństwem z postawionych do ich dyspozycji środków – są więc w takiej samej sytuacji jak inwestujący businessman.
Trzecie źródło finansowania – czyli różnego typu fundacje w Polsce w zasadzie nie istnieje. To znaczy fundacje są, niektóre nawet dobrze działają, ale ja przynajmniej nie słyszałem o fundacji, która miałaby na celu zdobywania środków w celu wsparcia nauki. Miałem epizod działania w pewnej fundacji jako tzw. ekspert. Myślałem, że moim zadaniem będzie opiniowanie projektów, które będzie finansować fundacja – tymczasem okazało się, że ma służyć ona do „pozyskiwania” różnych projektów europejskich ew. ocenie działalności administracji rządowej.
Nie przeszkadza to nikomu w wygłaszaniu ogólnych opinii na temat „konieczności budowy społeczeństwa innowacyjnego”. Problem jednak w tym, co rozumiemy przez innowacje. Zapewne za innowację można uznać wprowadzenie technologii WWW, ale już nad tym, czy jej wykorzystanie (Allegro, Facebook, Twitter itp.) jest innowacją można dyskutować. Prawdziwa innowacja otwiera nowe możliwości – np. badanie emisji wymuszonej doprowadziło do wprowadzenia technik laserowych „pod strzechy” np. odtwarzaczy CD, DVD i BlueRay.
Mamy więc do czynienia z łańcuchem:
Badania podstawowe → nauki stosowane → technologia → wdrożenie → czerpanie zysków.
W Polsce pierwszy etap właściwie leży. Finansowanie nauki jest na poziomie żenującym. Jeśli chodzi o drugi etap to jest nieco lepiej – świadczy o tym przykład grafenu, ale czy to jaskółka zwiastująca wiosnę? Trzy kolejne etapy po prostu oddaliśmy walkowerem korporacjom zagranicznym. Wykorzystują one własne technologie, wdrażają je w sprzedanych im zakładach przemysłowych, promują swoje produkty i czerpią z tego zyski. Oczywiście korporacje korzystają z polskich pracowników, z czego cieszą się politycy i władze lokalne (zmniejsza się kłopot z bezrobotnymi). Korporacje zagraniczne nie są jednak zainteresowane inicjatywą polskich pracowników. Nie są im potrzebni prawdziwi inżynierowie lub technolodzy. Wprowadzaliby tylko zamieszanie. Polacy mają poznać procedury, pracować ściśle według nich i to możliwie za niewielkie wynagrodzenia. O wprowadzaniu zmian, ulepszeń itp. właściwie nie ma mowy – od tego są inni. Modyfikowanie systemu edukacji wyższej pod ich dyktando to właściwie samobójstwo intelektualne Polski.
Jedyną szansą dla Polski jest jak najszybsze rozpoczęcie wychowywania rzeczywistych (a nie pozorowanych) elit - i to właśnie powinno stać się celem uniwersytetów. Należy przy tym zadawać sobie sprawę, że rezultatów należy oczekiwać w perspektywie 10 lat.Dlatego to polskich polityków i urzędników nie interesuje. Wymagało by to innego ukierunkowania środków, rezygnacji z płacenia uniwersytetom (nie tylko z nazwy) za liczbę studentów, zapewnienie im znacznej autonomii – a przede wszystkim zaufaniem do ludzi – a zaniechania powszechnego stosowania micromanagementu (po polsku wtrącania się we wszystko) o czym w komentarzu do mojej poprzedniej notki napisał Tichy. Jednym słowem – przejścia w zarządzaniu edukacją i nauką z zarządzania przez cele na zarządzanie przez jakość tak, jak to rozumie Andrzej Blikle w swej książce „Doktryna jakości”, która jest dostępna nieodpłatnie, a która powinna stać się obowiązkową lekturą tak zwanego „managera” - zwłaszcza nauki i edukacji.
Etapy opracowywania i wdrażania technologii można z powodzeniem powierzyć biznesowi. Nie można jednak liczyć na to, że wielka korporacja będzie zainteresowana rozwojem oferowanym przez „omnipotencjatorów ogólnych”. Konieczne jest więc wsparcie (państwa, fundacji, agencji itp.) dla nauk stosowanych i niewielkich, elastycznych firm innowacyjnych, które doprowadzą rozwiązania do takiego stanu, że „wielcy” będą zainteresowani ich zakupem – często wraz z całą firmą. W USA ten model świetnie funkcjonuje. Przykładem może być technologia Fast Ethernet:
SAN JOSE, CA September 27, 1995 -- Cisco Systems Inc. today announced anagreement to purchase GrandJunction Networks, Inc., the inventorand a leading supplier of Fast Ethernet (100Base-T) and Ethernet desktopswitching products.
Popularna seria CISCO Catalyst powstała z integracji produktów wielu niewielkich firm:
The original Catalyst 5000 and 6000 series were based on technology acquired from Crescendo Communications. The 1700, 1900, and 2800 series Catalysts came from GrandJunction Networks, and the Catalyst 3000 series came from Kalpana in 1994.
W rezultacie każdy działa na określonym polu. Mała firma (często blisko powiązana z uczelniami) tworzy rozwiązanie, testuje jego działanie i produkuje serie próbne, zaś wielka korporacja dokonuje jego integracji w ramach linii produktowej, przejmuje produkcję oraz organizuje dystrybucję.
Jeśli Polska ma się stać krajem innowacyjnym musimy zacząć od fundamentów, a nie od nadbudowy – a więc od uczelni, które zapewnią odpowiednio wykształconą i otwartą na nowe, nieznane jeszcze rozwiązania kadrę i od wsparcia małych, bardzo elastycznych firm innowacyjnych, które przygotują gotowe rozwiązanie dla wielkich organizacji. Metoda „ja rzucam pomysł, a wy go łapcie” prowadzi prostą ścieżką do „cierpień wynalazcy”.
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie