Na edukacji – od żłobka do „studiów III stopnia” znają się wszyscy. Obecny rząd wykorzystuje w praktyce starą, leninowską zasadę, że nawet kucharka może rządzić państwem, a więc ministrem (ministrą?) Edukacji Narodowej może być dziennikarka zmieniająca barwy partyjne na takie, które aktualnie umożliwią jej pokonanie kolejnych stopni do kariery.
Wbrew pozorom to wcale nie obecna Pani Ministra szkodzi polskiej edukacji. To, że mówi publicznie głupstwa w zasadzie nie ma znaczenia – nie ona pierwsza, nie ona ostatnia. Przecież polską edukacją (a właściwie MEN) od przełomowego (reforma, reforma!) rządzili profesorowie i nauczyciele – jedynym wyjątkiem był Roman Giertych, zaś panie Katarzyna Hall i Krystyna Szumilas to byłe nauczycielki posiadające spory staż w zawodzie oraz w zarządzaniu oświatą – a jednak to one właśnie są dość powszechnie obwiniane za postępujący uwiąd polskiej edukacji na poziomie podstawowym i średnim.
Wniosek – to nie minister Edukacji Narodowej jest problemem. Ministrowie zmieniali się jak w kalejdoskopie – jednak ich „rządy” charakteryzowały się jedną wspólną cechą – wzrostem biurokracji oświatowej oraz brakiem zaufania do jej „pracowników produkcyjnych” - czyli nauczycieli. Nie dotyczy to tylko działki MEN – WAAADZA chce kontrolować i sprawdzać wszystko i wszystkich – od rodziców (w razie czego w majestacie prawa odbierze im się dzieci) poprzez szkoły i nauczycieli (ilość krążących „papierów” rośnie wręcz lawinowo), uczelnie oraz pracowników (różne „sylabusy”, sprawozdania, listy, punkty). Te wszystkie „papierki” musi ktoś „obrabiać”, tworzyć „zestawienia zbiorcze” dla WAAADZY, opracowywać nowe plany, materiały merytoryczne - a ostatnio także również podręczniki.
Jednym słowem – w ogólnie rozumianej edukacji rządzą urzędnicy. A urzędnik MUSI codziennie udowadniać sens swojego istnienia, bo boi się, że straci stanowisko. Naturalnym sojusznikiem urzędnika jest jego przełożony – bo jego pozycja zależy od liczby „ludzi, których ma pod sobą”. Biurokracja w oświacie to istna Hydra Lernejska, która ma się bardzo dobrze nie tylko w Polsce. Łatwo się więc jej żywić, bo przecież wszyscy wiedzą, że edukacja jest ważna, że należy przeznaczać na nią społeczne środki, a urzędnicy oświatowi już je „efektywnie” zagospodarują. Ile z tych środków dotrze tak naprawdę do szkół, do nauczycieli i uczniów nie ma dla „zarządzaczy oświatą” większego znaczenia – dla nich ważne jest, że przedstawią swym przełożonym piękne sprawozdania.
Jak już napisałem urzędników charakteryzuje także brak zaufania i chęć kontrolowania wszystkiego. W końcu kto kontroluje, ten ma wadze. Winni będą zawsze inni – mamusia, która pociągnie mocniej za rączką rozwrzeszczanego w galerii handlowej malucha (bo chce zabawkę) zostanie skontrolowana, przeanalizuje się ten niewątpliwy fakt niedozwolonej przemocy, ew. założy „niebieską kartę” albo wręcz odbierze się jej dziecko – oczywiście dla jego dobra!
Brak zaufania stał się również podstawą reformy edukacji – tak zwanej „reformy Handkego”.Społeczeństwu oczywiście wytłumaczono, że wprowadzając powszechnie scentralizowany system egzaminowania (testy w gimnazjach, matury itp.) zapewni się jego obiektywność. Ludzie to zaakceptowali, ponieważ krążyło wiele legend (najczęściej nieprawdziwych) o tym, ile kosztuje „zdanie egzaminu” do dobrego liceum lub na popularny kierunek na uczelni. System egzaminów „państwowych” miał zapobiec korupcji i „kolesiostwu” w edukacji oraz wyrównać szanse absolwentów różnych szkół dzięki wprowadzeniu rzekomo obiektywnych i jednakowych kryteriów.
Efekt był dość łatwy do przewidzenia – ze względu na liczbę zadań arkusze egzaminacyjne musiały być łatwe i szybkie do poprawy. Spędziłem wiele upojnych dni na początku lipca obsługując egzaminy wstępne na studia i dobrze wiem, co to znaczy konieczność poprawy wielu setek zadań. W rezultacie:
- na wyniki egzaminu uczniowie czekają przez wiele tygodni,
- nauczyciele zaczęli uczyć „pod testy”, ponieważ z ich wyników byli rozliczani.
Stało się tak, jak z testami na prawo jazdy – cześć teoretyczna tych kursów była poświęcona wkuwaniu na pamięć pytań i odpowiedzi. Na szczęście egzamin na prawo jazdy ma jeszcze część praktyczną – niestety test gimnazjalny i matura takie części nie mają...
Na papierze wszystko jest w porządku, urzędnicy oświatowi trwają w samozachwycie – tylko rzeczywistość wyje z rozpaczy.Reforma p.Handkego była nieszczęściem polskiej edukacji. Sprawdzony system selekcji uczniów polegający na egzaminach wstępnych do liceów i na studia wyższe został kompletnie rozwalony i zastąpiony rzekomo obiektywnym systemem opartym o wyniki testów gimnazjalnych i matury. Pozornie wszystko jest w porządku – uczeń, który ma dobre wyniki testów w szkole podstawowej ma szanse kontynuować naukę w lepszym gimnazjum, dobry test gimnazjalny decyduje o przyjęciu do lepszego liceum, a wynik matury o studiach. Urzędnicy (niestety przy sporym udziale naukowców - profesorów wyższych uczelni) stworzyli więc coś w rodzaju działu „kontroli jakości technicznej” produktów końcowych (uczniów). Rola szkoły lub uczelni do której chce się dostać uczeń jest sprowadzona do czynności administracyjnych – wyznaczenia liczby punktów, od którego decyzja o przyjęciu będzie pozytywna. Niektórym kierunkom udało się przed tym częściowo obronić (np. egzamin z rysunku odręcznego jest oceniany przez uczelnię) – ale większości nie.
Zazwyczaj urzędnicy nie są tytanami wyobraźni – wpadli więc w założoną przez samych siebie pułapkę:
- jeśli matura ma być powszechna, to powinni ją zdawać właściwie wszyscy. Wyniki matur określają najważniejszy dla urzędasów wskaźnik - „sprawność nauczania”. Jeśli on spada – to WAAADZA może stwierdzić, że „u was dzieje się źle”, w wielu rodzinach maturzystów pojawią się niebezpieczne politycznie frustracje. Początkowo zdecydowano się więc na znaczne obniżenie poziomu egzaminów maturalnych i wprowadzenie absolutnie kuriozalnego poziomu „zdawalności”
30% - czyli de-facto na 3 zadane pytania abiturient powinien odpowiedzieć poprawnie na jedno!
Podniósł się jednak słuszny alarm – poziom kandydatów na studia dramatycznie spada!
Przywrócono więc obowiązkową matematykę, nieco podniesiono wymagania (zwłaszcza na poziom rozszerzony) – i efekt był oczywisty: „zdawalność” matury dość dramatycznie spadła! Urzędnicy (i Pani Ministra) błyskawicznie wskazali winnych – TO ONI, CI NAUCZYCIELE! Jest przecież oczywistą oczywistością, że „zarządzacze” oświatą oraz rozbudowany aparat biurokracji około-oświatowej nie mogą być nigdy winni. A czego innego można było się spodziewać po tej reformie z 2000 roku? W starym systemie matura była końcowym egzaminem potwierdzającym ukończenie szkoły średniej na poziomie umożliwiającym wstęp na studia, jednak o przyjęciu na uczelnie decydował egzamin wstępny, w trakcie którego możliwe było sprawdzenie indywidualnych predyspozycji kandydata. Podobnie się działo po szkole podstawowej – o przyjęciu do liceum lub technikum decydował wynik egzaminu wstępnego.
Wprowadzenie reformy Handkego zrujnowało wręcz dość sprawny system kontrolujący predyspozycje młodych ludzi – po szkole podstawowej mogli wybierać pomiędzy szybkim zdobyciem konkretnego fachu (szkoły zawodowe), dołączenia do średniej kadry technicznej (technika) lub kontynuowaniu wykształcenia z oczywistą perspektywą podjęcia studiów (licea). Dziś pracodawcy narzekają, że absolwenci szkół nie mają umiejętności praktycznych i dokształcają swych pracowników na różnych kursach. A gdzie młodzi ludzie mieli te umiejętności zdobyć?
Każdy myślący człowiek zauważy – reformę wprowadzono w 2000 roku. Siedmiolatek, który rozpoczął wtedy naukę w pierwszej klasie dziś ma 21 lat. Nawet jeśli zdecydował się na poprzestanie na licencjacie, to ukończy studia dopiero w przyszłym roku – czyli w 2015 i zacznie rozglądać się za pracą (o ile już po powszechnej szkole średniej nie „siedzi na bezrobociu”, „robi na czarno” lub składa na bilet lotniczy do Londynu). „Cykl produkcyjny” w edukacji to dziś najczęściej ponad 15 lat. Na tyle lat do przodu należałoby planować wprowadzając zmiany! „Ojcowie” polskiej reformy edukacji obserwują jej ostateczne wyniki dopiero dziś – stąd też rozpoczęły się dyskusje i „ruchy robaczkowe”, które mają w założeniu poprawiać sytuację „na bieżąco”.
Charakterystyczny brak wyobraźni dał znać o sobie także przy przygotowywaniu nowego „elementarza”. O jego „nowoczesności” ma zapewne świadczyć zadanie „Ola ma tablet taty”. A psy (As Ali) i koty (Oli) istnieją od czasów p.Falskiego i zapewne będą istnieć i za 20 lat. A wcale nie byłbym pewien, czy za 20 lat będą istnieć tablety... Próbowano natomiast usunąć Boże Narodzenie!A tak w ogóle – przecież jedną z podstawowych założeń reformy miała być rezygnacja ze sztywnych programów nauczania i zwiększenie swobody kadry nauczycielskiej (wybór podręczników itp.). Oczywiście urzędnicy MEN i p.Ministra przedstawiają wprowadzenie na chybcika „Naszego elementarza” jako swój sukces. A więc sukcesem jest powrót sytuacji sprzed reformy z dodatkiem pozornej nowoczesności oraz „poprawności politycznej”.
Co najważniejsze – gotowe są dopiero dwie pierwsze części „Naszego elementarza”, lecz szkoły muszą już składać zapotrzebowania (do 30 czerwca szkoły publiczne i do 7 lipca – niepubliczne), a ich ich przyjmowanie rozpoczęto 17 czerwca. Pani Ministra i jej urzędnicy dali więc szkołom „aż” dwa (i to niecałe) tygodnie czasu i to w gorącym okresie kończenia roku szkolnego. W razie wpadki z dystrybucją „Naszego elementarza” winni będą oczywiście znów nauczyciele!
Tak właśnie wygląda w praktyce zarządzanie edukacją w Polsce. Powszechnie narzeka się na brak środków i trudną sytuację materialną szkół – ale jakoś znajdują się środki na wzrost biurokracji, opracowywanie coraz to nowych formularzy sprawozdań i tworzeniu innych wymagań. Jaki jest stan naszej edukacji każdy widzi – a winni są jedynie: rodzice (powinni się bardziej angażować), nauczyciele (słabo uczą), samorządy (nie dają pieniędzy) – za to MEN pracuje znakomicie. Tylko dlaczego od 1990 r. mieliśmy aż 15 ministrów odpowiedzialnych za edukację?
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości