Na „Salonie24” często używane są porównania do „czasów PRL”. Nie zaglądam w metrykę autorom blogów i komentarzy, ale często nasuwa mi się pytanie „a który to PRL macie Państwo na myśli?” Bo ja (rocznik 1948) znam co najmniej 3 PRL-ele...
Pierwszy PRL – do 1956 r.
Ten oczywiście pamiętam jak przez mglę – ale w sumie najbliższym porównaniem byłaby dzisiejsza Korea Północna, którą zresztą wówczas gorąco popieraliśmy i przyjmowaliśmy studentów z tego kraju. Wszechobecne portrety „naszych” (i nie tylko „naszych”) umiłowanych przywódców, kukły przedstawiające „Wuja Sama” w towarzystwie żołdaka Wehrmachtu lub SS-mana z „bombą A” pod pachą, mające podnieść lud na duchu defilady wojskowe i „spontaniczne” manifestacje oraz „masówki”.
A oprócz tego – na wielu obszarach działały grupy zbrojne różnego autoramentu – od prawdziwych Żołnierzy Niezłomnych sprzeciwiających się czynnie „władzy ludowej”, nacjonalistów ukraińskich (na wschodzie) – aż po pospolitych szabrowników (na zachodzie). Nie brakowało także pospolitych bandytów, korzystających z łatwego dostępu do broni (z demobilu) i powojennego zamieszania. Dobrze pamiętam, że jeszcze długo po zakończeniu wojny moi znajomi, którzy zamieszkali w przydzielonym im domu na osiedlu lekarzy w Jeleniej Górze podpierali na noc drzwi potężnym drągiem, zaś skutki „utrwalania władzy ludowej” na Podhalu, w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach poznałem jako młody harcerz.
Do szkoły (oczywiście MĘSKIEJ), która mieściła się w baraku przy ul Wygody w Krakowie zacząłem chodzić w 1954 r. Pamiętam poranne apele, specjalną audycję radiową „Błękitna Sztafeta” oraz wszechobecną indoktrynację – w przedszkolu wraz z dziećmi szczerze się popłakałem, jak Pani powiedziała nam, że zmarł „wielki przyjaciel dzieci” Stalin i opowiedziała nam agitkę o chłopcu zwanym Soso. Kto da nam teraz cukierki i ulubioną przeze mnie marmoladę z buraków?
W szkole już było poważniej – musieliśmy uczestniczyć w powitaniach dostojników (często radzieckich) odświętnie ubrani i z chorągiewkami (niektórych rozczaruję – biało-czerwonymi), na zimowisku podczas „nocnego alarmu” goniliśmy na nartach „amerykańskiego szpiega”, którego udawał tata kolegi i oczywiście przy każdej okazji piętnowaliśmy wszelakich imperialistów, kapitalistów oraz faszystów. Piętnowaliśmy również wszelkie przejawy rasizmu czytając i recytując stosowne wierszyki – a to swojskiego„Murzynka Bambo” (dziś „na indeksie”) - a to importowanego „Mister Twister, były minister”. Bardzo m się podobały też wielkie „parady sportowców” mające prezentować hart polskiej „nowej” młodzieży, na 1 maja ozdabiałem rowerek kolorową bibułą, a gdy w 1955 r. pojawiło się hasło „Mam 10 lat, tyle, co Polska Ludowa – uczę się, by ją budować!” szczerze żałowałem, że nie urodziłem się 3 lata wcześniej. Ale stonkę razem z klasą zbierałem (do butelki z naftą) w ramach "czynów" na polach pod Krakowem.
A więc porównanie do współczesnej Korei Północnej jest w pełni uzasadnione – jednak jest pewne zasadnicze „ale”, bo istniała jeszcze rodzina. Mój ojciec zmarł, gdy miałem rok i z konieczności „męskim wzorem” był dla mnie dziadek, stary kawalerzysta, uczestnik wojny z 1920 r. i szczery „piłsudczyk”. To on chodził ze mną na Kopiec Piłsudskiego tłumacząc mi „widzisz, w Krakowie sypano pamiątkowe kopce zasłużonym ludziom – Wandzie, Krakusowi oraz Kościuszce i Piłsudskiemu”. W pokoju dziadka zawsze królowało dobre, wielkie radio, z którego wieczorami spoza trzasków i wycia zagłuszarek dochodziło „Bum, bum, bum – bum tu mówi Londyn” (Wolnej Europy dziadek nie znosił). Niekiedy pojawiali się w domu „dziwni panowie”, po niektórych ich „wizytach” dziadek na pewien czas znikał – lecz na szczęście później wracał i nadal tłumaczył mi, że „komunizm to diabelski system i musi wybuchnąć III Wojna Światowa, która zmiecie go z powierzchni Ziemi”. Naładowany propagandą szkolną oraz różnymi „historyjkami obrazkowymi” szczerze się tej III Wojny Światowej obawiałem. Na szczęście do niej nie doszło i zostałem I pokoleniem Polaków, któremu nie było dane iść na wojnę (choć bałem się powołania w 1968 r. w celu „wyzwolenia” Czechosłowacji).
Poza tym ten I PRL pamiętam jako plac budowy Nowej Huty. Szczerze imponował mi rozmach tej budowy (brali w niej czynny udział inżynierowie z mojej rodziny) – choć mówiono mi, aby lepiej nie wybierał się w okolice „Meksyku”. Z niedzielnych wizyt u wujków pamiętam także tłumy powracające z kościoła przy klasztorze Cystersów w Mogile – był to jedyny kościół w pobliżu. Również pełne kościoły w Krakowie nie bardzo zgadzały mi się z prezentowaną w w gazetach propagandą „nowego społeczeństwa” - ale przecież ośmiolatek nie zwraca zbytniej uwagi na takie problemy. Lekcje religii w bocznej kaplicy kościoła OO.Franciszkanów w Krakowie i I Komunię tamże wspominam bardzo miło. Co tu dużo mówić – na koniec mszy lubiłem śpiewać „My chcemy Boga, w książce w szkole, w troskach rodziców, dziatek snach”, ale głównie dlatego, że wiedziałem, że to już naprawdę koniec mszy.
Taki to był ten I PRL widziany oczami dziecka.
Była to świetna szkoła „dwójmyślenia”. Z jednej strony widziałem „dokwaterowania” do „zbyt dużych mieszkań”, czytałem książeczki dla dzieci („Psia Górka”) o wyższości kolektywizacji i radzieckiego modelu rolnictwa – a z drugiej strony widziałem budowę domów „starej Nowej Huty”. Na pierwsze wakacje do Białki Tatrzańskiej jechaliśmy „landem” naszych gospodarzy (to taki powóz) z Nowego Targu. Bagaże dojechały zwykłą furką. Oczywiście o bieżącej wodzie nie było mowy – królowa miednica, dzbanek i wiadro „na brudy”. Na kolejne – już autobusem (sporo szybciej). Jeździliśmy też do Krynicy, która jeszcze nie była „Uzdrowiskiem Świata Pracy” obstawionym „Górnikami”, „Silesiami” itp., a w której królowała „Patria” i inne słynne miejsca dancingowe („Roma”, „Cichy Kącik” itp.). Atmosfera żywcem jak z „Zazdrości i medycyny”.
W rodzinie oglądano zdjęcia utraconego domu rodzinnego (na Wołyniu) i wszyscy szczerze pragnęli powrotu, zaś rządy „komuny” uznawano za obce (choć podejrzewano, że Bieruta zamordowano w Moskwie). Nikt jednak nie uważał, że żyjemy pod okupacją sowiecką, a jedynie pod dominacją Moskwy. Wszyscy liczyli, że to się zmieni – i nadszedł rok 1956 i nastał PRL v.2, o którym napiszę jutro...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura