Beret w akcji Beret w akcji
630
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 38

Beret w akcji Beret w akcji Polityka Obserwuj notkę 18

Maria Miłodrowska lekarz - c.d.

- Czy pani go zna?

- Tak.

- Co może powiedzieć pani obciążającego?

- Nic. Poza tym, że widzę go przed bramą stojącego. Nic więcej.

Sąd wojenny w powstaniu to nie żarty. Wychodzę. Wartownika proszę o wywołanie dr "Moszczeńskiego". Gdy wchodzi, rzucam się na niego z wyjaśnieniami i żądam, by natychmiast uwolniono człowieka tak bez sensu i niebezpiecznie zatrzymanego. Dr "Moszczeński" wzdycha:

- Boże, Boże!

A ja jestem pewna, że kto jak kto, ale on już to potrafi załatwić - zawołany dyplomata. Załatwił! W przejściu chwytam dr Maciejewskiego, z furią nacieram:

- Co pan narobił?

Uśmiecha się trochę dziecinnie, trochę z zażenowaniem:

- W górę serca - dobra!

W kilka godzin potem spotykam " pana z bramy"  na schodach mego domu, był mało znanym sąsiadem z tej samej klatki schodowej.

- Widzi pani, coś podobnego, gdybym wiedział, kto mi to zrobił, roztrzaskałbym mu łeb! - wybuchnął. Uciekłam w popłochu.

W czasie powstania dr Maciejewskiemu przychodzi na świat córka. Jest uśmiechnięty i szczęśliwy: - Moja żona jest dzielna - odpowiada na nasze pełne niepokoju pytania.

A tymczasem sala operacyjna pracuje. Obok dużych mnóstwo drobnych operacji: amputacje ręki, nogi, według naszej oceny - to drobiazg. Tego jest tak wiele! W maleńkiej, ciemnej piwnicy składa się amputowane kończyny, często zapomina się je pochować, gromadzą się (jak się czuje człowiek częściowo pogrzebany? - myślę). Zbiera się ich więcej. Kiedyś przepędziłam stamtąd dwa małe pieski, pewnie głodne.

Poszarpane ciała budzą przerażenie, to straszne.

- Czy mamy prawo modlić się o własne ocalenie od mąk, gdy patrzymy na to wszystko? - zastanawiam się głośno.

- I ja tak myślę, odpowiada na moją uwagę dr Masiukiewicz.

Pociechą dla nas, wierzących, była wiadomość, że wszyscy otrzymali absolucję na wypadek śmierci.

Obiad w szpitalu, podawany przez nasze dobre siostry. Siedzimy przy stole z doktorem - internistą. Na obiad kasza jaglana na gęsto. Wystarczy! I tak jesteśmy w dobrym położeniu. Ludzie z narażeniem życia maszerują tunelami przez połączone piwnice domów i pod barykadami, gdzieś daleko, po ziarno, aby je zemleć i ugotować. Mój towarzysz obiadu w grudce kaszy spostrzega muchę. Oddziela starannie każde ziarnko kaszy  i już zupełnie "nagą" muchę odkłada na bok. Spokojnie kontynuuje obiad - oszczędność. W jakiś czas potem dowiadujemy się, że jego syn, powstaniec, poczołgał się do ogrodu Frascati, blisko Placu Trzech Krzyży, aby zdobyć pomidory. Został postrzelony w nogę. Leżał cały dzień. Usiłowania kolegów, aby go ściągnąć, były witane wściekłymi seriami karabinów maszynowych. Ściągnięto go wieczorem. Zmarł z upływu krwi. Taka jest cena jedzenia... Nasz nieskazitelny, obowiązkowy internista opuścił tylko jeden dzień z powodu pogrzebu syna. Wchodzącego do sali operacyjnej  przywitałam spojrzeniem - rozciągnął usta, aby pokazać, że się uśmiecha - nie mogłam na to patrzeć. Trudno było znieść ten wymuszony uśmiech. Dobiegła do nas również wiadomość, że na Mokotowie zginął pod gruzami prof Loth - ojciec Felka Lotha - a także jego matka i siostra - razem Nie zauważyłam żadnej zmiany w zachowaniu się, sposobie bycia dr Lotha, nikt nie skladał kondolencji, może należało im zazdrościć?

Od czasu do czasu (chyba trzy razy) groźne odezwy wzywały ludność do opuszczenia Warszawy. W przeciwnym razie obiecywali nam umieranie w męczarniach.

Już dużo wcześniej opuścił nas młody sanitariusz, blondyn, którego siostra była łączniczką Gdy granat urwał jej głowę - jego rodzice, którzy nas często odwiedzali w szpitalu, na jedno z wezwań Niemców opuścili Warszawę z synem. Szkoda. Chłopiec dobrze pracował i wnosił dużo młodzieńczej pogody.

Powszechne zainteresowanie budził wtedy chłopiec, który jeszcze na początku powstania przychodził do naszego szpitala. Miał na sobie pełny mundur ułański łącznie z szablą (jak u licha zdołał on to zachować  w czasie okupacji?) Maszerował dziarsko przez podwórze. Trochę podkpiwaliśmy z tej, jak nam się zdawało, zabawy. Pewnego dnia nie przyszedł. Gdzieś na Piusa zdobywano gmach (PASTA?) obsadzony przez gestapo. Powstańcy zerwali dach. Podobno nasz ułan wskoczył pierwszy prosto "w objęcia" Niemców. Nawet ciała jego nie przyniesiono.

Długi szereg noszy ze świeżymi rannymi w korytarzu w piwnicy. Nad starszym człowiekiem pochylony młody osobnik świeci latarką. Nachylam się i ja. To już tylko zwłoki.

- Czy to pana ojciec? - pytam ze współczuciem.

- Tak, to mój ojciec - odpowiada drżącym, jak mi się zdawało, głosem młody czlowiek.

- To niby pana ojciec, a świeci pan latarką, czy nie ma zegarka albo obrączki na palcu - rozlega się nagle trzeźwy, ostry głos dr "Klary". Hiena ucieka pospiesznie. A więc i tutaj! A przecież dwa kroki dalej może czyha na niego nagła smierć.

- Czy możliwa jest, pomijając wszystko inne, taka bezmyślność? - zdumiewam się.

Czsem idę ciemnym korytarzem piwnicy odszukać naszych zmarlych- znajomych z sali operacyjnej - zobaczyć, czy przeżyli operację. Przez okienko piwnicy sączy się słabe światło, leżą obok siebie przykryci prześcieradłami. Odchylam je i spoglądam w martwe twarze. nie odczuwam żadnego lęku, są nam bardzo bliscy... to takie ostatnie spojrzenie pożegnalne.

Wyrywam się do domu, aby się umyć i włożyć ostatnią czystą bieliznę. Niech będzie podarta byle czysta, bez wszy. Otrzeźwiona wracam na salę operacyjną. Siadam na leżaku, wypoczywam, coś mnie swędzi w ramię, a to wielka wesz. Tak szybko? Niełatwo sie ich pozbyć.Przybywają prawie z każdym powstańcem. Jeszcze długo z nimi wojowałam w tułaczce po powstaniu (podobnie jak z kurzą ślepotą). Ale jakoś nie słyszymy o tyfusie.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Polityka