Jan Radecki ps. "Czarny"
Jan Radecki ps. "Czarny"
Beret w akcji Beret w akcji
1479
BLOG

W batalionie "Iwo" (wspomnienia Janusza)

Beret w akcji Beret w akcji Polityka Obserwuj notkę 14

Z książki  "Na kompletach i na barykadach"

Janusz Ostrowski ps. Żbik" batalion "Iwo"

Zostałem żołnierzem batalionu "Iwo" 2 kompanii III plutonu. Dowódcą batalionu był mjr "Iwo", szefem kompanii - sierż. "Bartek"*, a dowódcą kompanii - por. "Kazik". Moją przynależność do organizacji wojskowej podkreślała opaska biało-czerwona z wydrukowanymi czarnymi literami WP i małym orzełkiem. Początkowo nosilem prywatną skórzaną kurtkę i beret. Moje uzbrojenie budziło zazdrość kolegów. Przy rozdziale skąpych zapasów broni i amunicji zastosowałem "metodę psychologiczną"; powiedziałem dowódcy, porucznikowi "Kazikowi", że mam sportową odznakę strzelecką, którą wystrzelałem na strzelnicy jeszcze przed wojną. Porucznik obejrzał legitymację i ... otrzymałem KB marki rosyjskiej. Ten KB był moim wiernym towarzyszem przez cały sierpień, potem zamieniłem go na zdobyczny "Mauzer" niemiecki. Na początku sierpnia tylko nieliczni koledzy mieli broń długą, a większość uzbrojona była w granaty i butelki zapalające i to w dosyć ograniczonej ilości. Z umundurowaniem też było bardzo słabo: kurtki, płaszce, buty z cholewami, trzewiki. Pewną jednolitość ustawionemu w dwuszeregu plutonowi nadawały tylko umieszczone na prawym ramieniu biało-czerwone opaski. Po jakimś czasie otrzymaliśmy wszyscy jednakowe, zdobyczne, granatowo-szare kombinezony robocze. W kombinezonach pluton wyglądał jak jednostka prawdziwej armii regularnej.

Nasze pierwsze kwatery mieściły się przy ul. Ks. Skorupki** w pobliżu Marszałkowskiej. Były to swoistego rodzaju pomieszczenia, które pamiętam jako coś nigdzie nie spotykanego w normalnym życiu. Pokoje dużego budynku miały podłogi zamienione na łoża sypialne zrobione z koców, kołder i poduszek ściągniętych z całego domu. Walilismy sie w nie pokotem do spania po odbyciu bieżącej służby i to o różnych porach dnia i nocy. W pomieszczeniach panował prawdziwie meski balagan, było tu wszystko, co mogło nam być potrzebne. Na stolikach ustawiało się wszystko, co kto zdobył do jedzenia. Jedzenie stanowiło wspólną własność i obowiązywała żelazna zasada podziału z wszystkimi.

Mieliśmy dużą garkuchnię mieszczącą się w piwnicach budynku przy ul. Marszałkowskiej. Posiłki w tym "kasynie" jedki tylko ci, którzy nie mieli w danym momencie służby, walczącym na placówkach oraz pełniącym służbę wartowniczą dostarczano jedzenie na miejsce. Był to zawsze najprzyjemniejszy moment, gdy do stanowiska docierała koleżanka z obiadem; można było zamienić parę słów, nabierało sie swiadomości, że nie jest się zapomnianym. Należało przy tym do fasonu nie zwracać uwagi nawet na najsilniejszy ogień nieprzyjaciela i bagatelizować go w sposob oczywisty prowadząc swobodną rozmowę.

W naszym plutonie było wielu sympatycznych chłopaków, ale najbardziej polubiłem "Czarnego", wysokiego, szczupłego bruneta, prawie w tym samym wieku, co ja.

Czasem mieliśmy organizowane zajęcia o charakterze rozrywkowym polegajace na wspólnym śpiewaniu piosenek. Dwa razy brałem udzial w takiej imprezie: zbieraliśmy się w dużym, prywatnym mieszkaniu przy ul. Kruczej, porucznik grał na fortepianie, a my intonowaliśmy: "Rozszumiały się wierzby...", "O Natalio, o Natalio", ale najchętniej to chyba "Serce w plecaku". Do dziś, gdy słyszę melodię i słowa "Żołnierz drogą maszerował...", ogarnia mnie wzruszenie. Ta piosenka (która powstała zresztą dużo wcześniej) stała się naszą piosenką, jej melodia niesie pamięć o tamtych dniach. Wtedy głosy nasze rozlegały się donośnie tuż pod bokiem Niemców, wiedzieliśmy, że słuszność jest po naszej stronie i wierzyliśmy, że słuszność odniesie zwycięstwo.

W pierwszych dniach Powstania zostałem przydzielony do ochrony Dowództwa naszej jednostki, które mieściło się wtedy przy ul. Ks. Skorupki. Pełniłem służbę wartowniczą. Posterunek wystawiony w bramie domu kontrolowal ściśle ruch uliczny w najbliższym otoczeniu Dowództwa. Szczególnie w nocy służba nabierala specyficznego charakteru. W ciemnościach należało dobrze wytężać wzrok, żeby zauważyć zbliżające się postacie, następnie trzymając broń w pogotowiu zatrzymać przechodzącego, później następowało stereotypowe: "zbliżyć się do podania hasła". Po usłyszeniu wypowiedzianego cichym głosem hasła, podaniu odzewu i przepuszczeniu przechodnia lub zołnierza do wewnatrz bramy człowiek nabierał wojskowej ważności i czuł, że jest porzadek. Hasła i odzewy były różne, np. "Wisła", "Ojczyzna", zmieniano je każdego dnia i bez ich znajomości poruszanie się po mieście nocą było niemożliwe. Z krótkiego okresu pełnienia służb wartowniczych szczególnie upamiętniły mi się wczesne godziny sierpniowych poranków. Na ul. Ks. Skorupki panowała wtedy cisza, strzały milkły, wszyscy spali, a wschodzące słońce malowało złotym blaskiem stylowe fasady domów uliczki. Rzadko jednak służba miała takie idylliczne akcenty.

Mieliśmy dużo kłopotu z "gołębiarzami", którzy z dachów otwierali ogień z broni maszynowej i karabinów do przechodniów, a szczególnie do powstańców. Po ustaleniu stanowiska "gołębiarza" należało go zlikwidować, co nie było wcale zadaniem łatwym ani bezpiecznym. Od kuli "gołębiarza" zginął żołnierz naszego plutonu ps. "Balsamo", przy ul. Marszałkowskiej 64.

do obowiązków służby wartowniczej doszły obowiazki nowe - dozorowanie Niemców, którzy dostali się do niewoli. Zadanie to okazało sie łatwe, gdyz nie byli to juz dawni butni i dumni Niemcy. Zabieraliśmy ich z dużego kina przy ul. Hożej, gdzie byli zgromadzeni na podłodze sali projekcyjnej. Pracowali przy rozbiórce gruzów zbombardowanych przez ich lotników kamienic. Zachowywali się wzorowo, maszerowali równo i po przybyciu na miejsce ostro zabierali sie do roboty. Stałem nad nimi na wielkiej kupie gruzów z odbezpieczonym pistoletem duzego kalibru w ręku. Niemcy zachowywali się tak, jakby się bali, że w każdej chwili mogę im strzelić w łeb. Były jednak co do tego wyraźne przepisy - jeńcom wojennym nic nie groziło. Mimo to bali się nas i zachowywali w sposób uniżony. Panowie świata dość łatwo zamieniali się w niewolników pod działaniem siły. Gdy ich pilnowałem, pogarda przesłaniała mi nienawiść; czułem, że ta lekcja odgruzowywania od dawna się burzycielom należała.

Pełnienie różnego rodzaju zadań zmuszało nas do częstego poruszania sie po mieście, co związane było z ryzykiem dostania się pod ostrzał Niemców wstrzelanych w najbardziej newralgiczne, ruchliwe miejsca ulic. Pamiętam doskonale moje pierwsze, bezpośrednie zetknięcie się ze śmiercią. Szedłem razem z ppor. "Lechem" do nowej siedziby Komendy batalionu "Iwo", mieszczącej się przy ul. Marszałkowskiej 75. Szedłem pierwszy szybko, a za mną w odległości kilku metrów szedł ppor. "Lech". Gdy wchodziłem w bramę, usłyszałem suchy trzask i zaobserwowałem odprysk tynku na wysokości mojej głowy; to niemiecki snajper strzelił do mnie z pozycji przy ul. Nowogrodzkiej (wysokie domy na rogu Marszałkowskiej). Po mnie przechodził podporucznik. Usłyszałem ponowny trzask, odwróciłem się i zobaczyłem, że "Lech" powoli klęka na kolana. Szybko cofnąłem się, z trudem wziąłem go na ręce i doniosłem do szpitalika powstańczego przy Komendzie. Tak byłem zalany krwią rannego, że sanitariuszki chciały mnie opatrywać. Ppor. "Lech" żył jeszcze tylko trzy dni. Ten fakt napełnił mnie ogromnym żalem i pogłębił moją nienawiść do Niemców. Od tej pory łatwiej było mi naciskać cyngiel karabinu.

Cdn.

Zobacz galerię zdjęć:

Zbigniew Derlikowski ps. "Olgierd II"
Zbigniew Derlikowski ps. "Olgierd II"

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Polityka