Janusz Ostrowski ps. "Żbik" bat. "Iwo" kompania III
Janusz Ostrowski ps. "Żbik" bat. "Iwo" kompania III
Beret w akcji Beret w akcji
1010
BLOG

Na placówce przy ulicy Nowogrodzkiej (Wspomnienia Janusza)

Beret w akcji Beret w akcji Rozmaitości Obserwuj notkę 61

Z książki "Na kompletach i na barykadach"

Twojej pamięci, Tatusiu - w drugą rocznicę

http://beret-w-akcji2.salon24.pl/339016,koniec-walki-wspomnienia-janusza

Na początku września przeniesiono mój pluton na pierwszą linię i rozdzielono nas z kolegą "Czarnym": mnie przypadło stanowisko ogniowe przy ulicy Nowogrodzkiej 29, a koledze "Czarnemu" - stanowisko przy ul. Nowogrodzkiej 31.Niemcy znajdowali się po drugiej stronie jezdni w odległości nie większej niż 30 metrów.*

Mieszkańcy już dawno opuścili nasz dom. Naszą "linię frontu" stanowiła z lewej strony nie zniszczona część domu, a ze strony prawej była już tylko kupa gruzów i "studnia" z wybrzuszonego i wypalonego wnętrza. Pośrodku podwórza między obydwiema częściami znajdowała się ocalała brama wejściowa prowadząca długim tunelem na ul. Nowogrodzką. W bramie tej znajdowało się nasze główne ubezpieczenie - jeden LKM. Karabin maszynowy ustawiony u wylotu do wejścia był obsługiwany przez kolegę, który siedział z fasonem wysoko na stercie gruzów. Karabin najczęściej milczał, mimo że żolnierz nie spuszczał oka z celownika. Od czasu do czasu słyszeliśmy tylko króciutkie, nieomal pojedyncze serie. Było polecenie, żeby strzelać tylko do określonych, dobrze widocznych celów, ze względu na oszczędność amunicji. Sprowadzało się to często do tego, że dopuszczaliśmy Niemców na bliską odległość i dopiero wtedy otwieraliśmy skuteczny ogień. Niemcy wkrótce poznali naszą taktykę, od bezpośrednich natarć przeszli do wzmocnionej silnym ogniem walki pozycyjnej.

Pozostałe placówki na parterze i na pierwszym piętrze domu były obsadzone przez żołnierzy naszego plutonu uzbrojonych w karabiny i granaty różnorodnej produkcji (później do pomocy dodano nam kilku żołnierzy ze zgrupowania "Ubogi").

Moje stanowisko mieściło się w dużym pokoju nad bramą. Wchodziło się tam po całkowicie zasypanych gruzem schodach. Pokój miał okna do połowy wysokości dokładnie zabarykadowane workami z piaskiem. Pozostawione pośrodku szczeliny stanowiły doskonale umocnione strzelnice. W pokoju panowal półmrok, walały się porozrzucane sprzęty. Ja przeważnie klęczałem lub siedziałem na podłodze w pobliżu masywnego, mahoniowego biurka z pootwieranymi szufladami. Często odruchowo grzebałem ręką w tych szyfladach - były tam różnego rodzaju odznaczenia i medale i to w takich ilościach, że można się było nimi bawić jak żetonami. Czasem trzymałem je w reku i zastanawiałem się nad wartością tych krzyży i medali wobec wartości życia. Ale na refelksje nie było dużo czasu, serie z broni maszynowej przypominały o rzeczywistości. Każda z tych serii biła prosto w nasze strzelnice. Piasek sypał się z rozprutych worków, a kule zbieraliśmy jak to się mówi "garściami".Odbijały się one o mur i wpadały do środka pokoju, były bardzo gorące i miały zakrzywione, ostre, stożkowe zakończenie. Musiałem przyzwyczaić się nie zwracać na nie uwagi. Po kilku dniach wydawały mi się mniej niebezpieczne. Po każdej dluższej serii następowala chwila ciszy, wtedy trzeba było szybko dokonać dokładnego przeglądu przedpola przez strzelnicę.

Niemcy byli po drugiej stronie ulicy i często widać było, jak zbliżają się do naszych pozycji.

Najlepiej w boju skutkowały granaty. Nie rzucałem ich chętnie, szczególnie początkowo, gdy dysponowaliśmy tylko "sidolkami" i "filipinkami" powstańczej produkcji, gdyż granaty te często nie wybuchały lub wybuchały z dużym opóźnieniem i Niemcy odrzucali je nam z powrotem. Później dopiero otrzymaliśmy ze zrzutu znakomite, angielskie granaty obronne w kształcie dużych, pocętkowanych jaj o kolorze żółto-brązowym. Przy rzucaniu bylo mi zawsze jakoś "nijako". Rozsądek kazał jak najdłużej trzymać "jajo" odbezpieczone, co groziło rozerwaniem się w reku. Sam rzut wymagał wychylenia się na ulicę przez okno i o trafienie przez Niemców w tym momencie nie było trudno, za to potem następowało odprężenie - jeden, drugi granat uciszał Niemców na dłuższy czas.

Stanowisko miałem bardzo dobre, z pierwszego piętra widać było doskonale leżące w gruzach domy, stanowiące nasze przedpole. Przymierzałem się z karabinu do pojawiających się tam zielonych mundurów. Ten rodzaj walki bardziej mi odpowiadał. Ustawiałem poprawkę na celowniku ze względu na sporą odległość i mierzyłem zawsze w środek leżącej na dole postaci. Po naciśnięciu cyngla obserwowałem Niemców - czasem widać było, jak ciągną trafionego za nogi, ostrzeliwując się intensywnie.

Straty Niemców trzeba bylo okupić własnymi stratami, chociaż były one pewno mniejsze ze względu na naszą silna przewagę pozycyjną. Między innymi ciężki postrzał otrzymał "Celny" w czasie obrony przed atakiem na naszą placówkę przy ul. Nowogrodzkiej 33. Ja osobiście, muszę się lojalnie przyznać, często odczuwałem silne uczucie lęku, śmierć ciagle stała tak blisko, trzeba się było nauczyć przezwyciężać strach.

Życie mieliśmy nieomal unormowane: codziennie 12 godzin (2 x 6 godzin) służby na stanowisku i 12 godzin wypoczynku. "Sypialnie" z kołder, materaców i kocy urządziliśmy sobie na naszej placówce w prawej oficynie na parterze. Spaliśmy tam spokojnie, chociaż Niemcy znajdowali się tak blisko.

Niemcy jak mogli urozmaicali nam życie na placówce. Gdy zawiodły bezpośrednie ataki, ich ulubionym zajęciem było podpalanie naszego domu. Czynili to kilkakrotnie za pomocą zapalających pocisków, jednak bez powodzenia. Szczególnie jedna noc utrwaliła mi się w pamięci. Płonęła cała oficyna. W krwawym blasku plomieni staliśmy wszyscy na podwórku przy wejściu do piwnic domu. Czekaliśmy z bronią gotową do strzału na ewentualny atak Niemców. Wszystkie stanowiska zostały opuszczone, ja też zszedłem z pierwszego piętra, nie sposób tam było wytrzymać. Była to najbardziej krytyczna chwila, ale Niemcy nie zorientowali się i nie przystąpili w tym momencie do bezpośredniego ataku. Rzuciliśmy się z piaskiem i czym tylko było pod ręką do ratowania. Po kilku godzinach intensywnej pracy pożar udało się ugasić. W tym czasie ubezpieczała nas tylko mała grupka kolegów. Stanowiska zostały ponownie obsadzone i krótkie serie z LKM-u oraz wybuchy naszych granatów zakomunikowały Niemcom, że wszystko jest ponownie w porządku.

Zaczęły nas wspomagać nocne zrzuty radzieckiej amunicji i żywności. Brałem kilkakrotnie udział w odbieraniu tego typu przesyłek. Przechodziłem wtedy wraz z chłopcami przez barykadę-tunel ze Śródmieścia Południe do Śródmieścia Północ, na plac Napoleona (dziś Powstańców Warszawy). Ustawiono nas na dachach domów otaczających plac. Paliły się światła rozpoznawcze, a Warszawa w dole wygladała jak groźna scena teatralna. Łuny pożarów oświetlały budynki, które rysowały się wyraźnie czernią konturów na krwawo-purpurowym tle, jak roje świetlików zewsząd biegły smugi pocisków, doskonale widoczne jako jasno czerwone punkty, znaczące linie we wszystkich kierunkach: "kukuruźniki" leciały bardzo wysoko nad dachami, jakby rozglądając się. Wokół nich rozpętywało sie piekło pocisków, szczególnie z ciężkiej broni maszynowej. Dobrze widoczne były szerokie strumienie o miatające samoloty ze wszystkich stron. Ale "kukuruźniki" leciały dalej, za chwilę słychać było ciężkie uderzenie zrzutów. Zrzuty zawierające żywność lub broń i amunicję były wykonywane w specjalny sposób, gwarantujący dotarcie przesyłki we właściwe miejsce. Rosjanie przeważnie nie stosowali spadochronów, które wiatr znosił na pozycje nieprzyjaciela. Paczki zrzucano z bardzo małej wysokości bezpośrednio nad celem. Obserwowaliśmy często, jak zasobniki spadając przebijały stropy dachów. Za to prawie zawsze trafiały do polskich rąk. Nigdy nie przychodziło nam do głowy, że mogą też trafić któregoś z nas; czekaliśmy na nie i zbieraliśmy zrzucone rzeczy z prawdziwą radością. Zrzutów dokonywały także samoloty brytyjskie, południowo-afrykańskie i polskie.

Wydazreniem podtrzymującym nas na duchu stał się zorganizowany w biały dzień wielki amerykański zrzut spadochronowy. Obserwowaliśmy, jak wolno opadają duże podłużne przedmioty podwieszone pod czaszami spadochronów. Były to zasobniki z bronią i amunicją dla powstańców. Niemcy myśleli, że mają do czynienia ze zrzutem brygady spadochronowej - otworzyli niezwykle silny ogień do spadających przedmiotów ze wszystkich rodzajow broni. Po raz pierwszy nasze placówki były wolne od ostrzału; czuliśmy się tak, jakby ktoś zdjął nam na chwilę kamień z piersi. Niestety, mniej niż połowa przesyłki dotarla do rąk powstańców, resztę wiatr zniósł na placówki niemieckie. Pomimo tego zrzut bardzo wzmocnił nasze morale i wiarę w zwycięstwo. Pamietam, że ściskaliśmy się wtedy nawzajem i krzyczeli z radości:

- Oni są z nami!

Niestety, radość trwała krótko. Niemcy ponawiali ataki i mieli w dalszym ciągu przewagę ogniową.

Żona odwiedziła mnie na placówce - zjedliśmy wspólnie "obiad" składający się z talerza rozgotowanej na miękko pszenicy. Pszenica bardzo Krysi smakowała; była zdecydowanie lepsza, niż jęczmień, którym karmiono jej oddział. Był to nasz pierwszy wspólny obiad od dnia ślubu. siedzieliśmy w kurzu zawalonego gruzami podwórka i bez słowa patrzyliśmy sobie w oczy. Ten krótki czas spędzony razem byl niesłychanie cenny - nie wiedzieliśmy, czy nie patrzymy na sibie po raz ostatni. Tak mocno kochać można było chyba tylko wtedy, podczas Powstania; sąsiedztwo śmierci uzmysławiało wartość życia, a w szczególności wartość prawdziwej miłości.

W zasadzie, mimo skrajnie trudnych warunków egzystencji, byłem zadowolony; świadomość, że Krystyna jest na zawsze moja, napawała otuchą i czyniła walkę bezpieczną. Wydawało mi się, że nic mi nie grozi i że Niemcy nic mi nie mogą zrobić.

 

 

Zobacz galerię zdjęć:

Akt ślubu powstańczego
Akt ślubu powstańczego Jan Radecki ps. "Czarny" przyjaciel Janusza Gimnazjum i Liceum im. Batorego Klasa IA z wychowawcą, prof. Prejbiszem, na wakacjach we Fronołowie n.Bugiem w czerwcu i lipcu 1939r. Czwarty od lewej Janusz. Klasa IB z wychowawcą prof. Jeschke na wakacjach we Fronołowie. Trzeci od lewej Andrzej Beck, syn ministra spraw zagranicznych Wciąganie flagi na maszt. Z lewej Andrzej Zawadowski i plutonowy h.R. K. Sułowski, uczeń klasy IV Wakacje we Fronołowie - tramwaj konny. Stefan Jenicz, walczył potem w PW w zgrupowaniu "Kryski". Ciała nie odnaleziono.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (61)

Inne tematy w dziale Rozmaitości