Z książki "Na kompletach i na barykadach"
Z naszego patrolu zostałyśmy już tylko we dwie z Marylą Gogolewską (nie licząc rannej Hanki); Maryla będzie pełniła służbę na placówkach, mnie skierowano na stałe do szpitala w piwnicy. Wolałabym odwrotnie...
Warunki w szpitaliku bardzo się pogorszyły. Brak środków opatrunkowych; nie wyrzucam już zużytych bandaży, obwiązuję nimi świeże rany. Rany często ropieją, na bandażach pojawiają się wszy. Głodujemy... Moi ranni otrzymują tylko płynne pokarmy: kawę zbożową, zupę "pluj" (gotowany jęczmień), kisiel i kostki cukru.
Jeśli chorzy zostawią na swoich talerzach trochę zupy "pluj", zlewam te resztki na jeden talerz i zanoszę pani doktorowej, która mieszka kątem u dozorcy tuż obok. Jest to matka dwóch synów walczących w Powstaniu. Znalazła się tu przypadkowo w godzinie "W" i nie mogła dotrzeć do swego domu. Jej sytuacja żywnościowa jest jeszcze gorsza niż nasza.
Mamy bardzo ograniczoną ilość wody, jesteśmy brudni, talerze rzadko się myje. Pojawiają się przypadki biegunki.
Dla mnie najgorsze jest to, że w szpitaliku jestem sama. Tak niewiele mnie nauczono, a teraz muszę w każdej sytuacji podejmować decyzję, nie mam się kogo poradzić. Błędna decyzja może spowodować nawet śmierć.
Przynoszą do mnie śliczną dziewczynę ranną w nogę. Ma wprawdzie założoną opaskę uciskową, ale krew nadal płynie. Jest blada, robi wrażenie wykrwawionej. Muszę jakoś zatamować krew, każda chwila jest droga! Chwytam stojący na stoliku słój z tamponami z wyjałowionej gazy i pcham prosto w ranę. Zadaję jej straszny ból, pręży się, zagryza wargi, ale nie wydaje ani jednego jęku. Krew przestaje płynąć. Odnosimy ranną na Mokotowską 55, gdzie operuje dr Felicjan Loth. Wierzę, że on ją uratuje. Nazajutrz rozdano nam w kompanii po pięć cukierków - pierwszy raz od początku Powstania - zabieram swoje cukierki i biegnę do szpitala do wczoraj zaniesionej rannej. Nie ma gorączki, na nic nie narzeka, cieszy się z moich odwiedzin. Mówi:
- Mam tu drobiazgi dla siostry
i wyjmuje spod poduszki pięć cukierków.
- Ja też przyniosłam dla pani takie same cukierki!
Śmiejemy się, wymieniamy upominki. Obie równocześnie o sobie myślałyśmy, obie chciałyśmy zrobić sobie wzajemnie przyjemność.
Jeden z moich rannych ciagle dopomina się o zastrzyk przeciwbólowy. Powiedziałam mu, że nie mam już ani jednego. Ale gdybym nawet miała, to zostawiłabym na cięższy przypadek. Uważam, że ten chory trochę przesadza. Uspokajam go, radzę spróbować zasnąć - nic nie pomaga. Zniecierpliwiona mówię:
- Skoro kolega tak się uparł, zrobię inny zastrzyk; z pewnością nie pomoże, aż szkoda kłuć.
Polecam mu odwrócić się tyłem, wbijam tylko igłę w pośladek i nie wpowadzam żadnego płynu. Inni ranni to widzą, ale nikt mnie nie zdradza. Ranny dziękuje i - o dziwo - jest bardzo zadowolony; nic go już nie boli, spokojnie zasypia. Widocznie podziałała sugestia.
Radzieckie kukuruźniki "Terkotki" dokonują zrzutów. Nasze oddziały otrzymały rozkaz zapalenia ognisk wskazujących miejsca, gdzie można przyjmować zrzuty. Ogniska, zależnie od ustalenia, miały kształty koła, trójkąta itd. Radzieckie dwupłatowce latały nisko nocą i dokonywały zrzutów na określony światłami cel. Pierwszej nocy spadochron z zasobnikiem z bronią spadł na naszym odcinku i zaczepił sie o komin. Zdjęcie go stamtąd było bardzo trudne i niebezpieczne.
Zgłosił się na ochotnika osiemnastoletni "Desant". Do wykonania zadania przystąpił pod osłoną nocnych ciemności. Oparł o mur znalezioną przez kolegów deskę (stropów nie było), w zęby wziął fiński nóż. Przesuwając się krok po kroku dotarł do komina, objął go jedną ręką, a drugą przeciął parę linek od spadochronu, reszta linek zerwała się i pojemnik spadł na ziemię. Odważny i zręczny chłopak otrzymał w nagrodę od swego dowódcy "Śmigłego" radziecką pepeszę, z której był niezwykle dumny (do tej pory miał tylko pistolet o jednym naboju i granaty powstańczej produkcji).
Już pięć dni i nocy pełnię służbę w szpitaliku, bo nie ma mnie kto zastąpić. Brak snu bardzo mnie wyczerpuje. Zaczyna mi lecieć krew z nosa. Robię straszne odkrycie - mam wszy! Płaczę z upokorzenia. Nie mam możliwości stać w kolejce do studni, żeby umyć głowę, nie mam środków przeciw wszom, ciagle stykam się z rannymi, a w ich bandażach gnieżdżą się insekty.
Osiemnastego września przelatuje nad nami na bardzo dużej wysokości wiele samolotów amerykańskich. Dokonują zrzutu, ale wiatr znosi spadochrony wraz z zasobnikami ku stanowiskom niemieckim. Początkowa radość przemienia się w rozczarowanie.
Hanka "Słucz" czuje się już o tyle lepiej, że zastapi mnie i pójdę spać. Gdy odprowadzam ciężko rannych do szpitala na Mokotowską, niektórzy proszą, żeby ich od razu nie zostawiać, trochę przy nich pobyć, potrzymać za rękę. Widocznie trudno jest zostać wśród obcych ze swoim cierpieniem i strachem. W piwnicach szpitalnych panuje straszliwy zaduch, ohydnie pachnie zakrzepła krew, ropa, pot i mocz, rozlegają się jęki i krzyki. Przedsionek piekła. Dla moich rannych jestem prawdopodobnie ostatnim łącznikiem z oddziałem, ze światem ludzi zdrowych, z tymi, ktorzy mogą jeszcze walczyć. Bardzo mi ich żal, zawsze spełniam ich życzenia, pocieszam jak potrafię, a potem odwiedzam.
Z Mokotowskiej jest bardzo blisko do domu, staram się wpaść chociaż na 5-10 minut. Rodzice wychudzeni, ale trzymają się. Mamusia od razu przygotowuje mi cośkolwiek do zjedzenia. Teściowa przebywa w piwnicy. Tatuś na zmianę z teściem stoją godzinami w kolejce po wodę mimo ostrzału. Teść usiłuje kupić żywność "na czarnym rynku" na Kruczej - raz nabył butelkę oleju, bardzo drogo zapłacił, ale okazało się, że to byl olej do maszyn.
Pani Paczyńska, nasza sąsiadka, urodziła synka. Maleństwo umarłoby z głodu, gdyby właściciel apteki, pan Zbyszewski, nie ofiarował mleka w proszku. Jedni oszukują, a drudzy dzielą się tym, co mają.
Na naszym podwórku spotyka mnie wielka i chyba niezasłużona przykrość. Ktoś z sąsiadów pyta:
- Jak tam u was na froncie?
Odpowiadam:
- Ciężko!
Słyszy to jakiś żołnierz żandarmerii i ostrym tonem zwraca mi uwagę:
- Nie siać mi tu defetyzmu, za to możemy do piwnicy zamknąć!
Mnie, sanitariuszkę z pierwszej linii, do piwnicy z volksdeutschami! I to kto - taki zwykły, nedzny dekownik! Gdyby byli tu chłopcy z mojej kompanii, to inaczej byśmy porozmawiali! Jestem i wściekła i rozżalona równocześnie.
Poległ "Krawat", mój świadek. Był odznaczony Krzyżem Walecznych. Nawet nie znam jego nazwiska, wiem tylko, że miał na imię Stanisław. Chowamy go w podwórku, które już jest prawie pełne grobów naszych kolegów. Nie ma już kwiatów na mogiły.
W "Biuletynie Informacyjnym" znajduję krótką notatkę o tym, że Niemcy wysadzili w powietrze wielką fabrykę Zakładów Ostrowieckich przy ul. Kolejowej. A więc nie istnieje już fabryka, która Januszowi i mnie użyczała ausweisów chroniących przed wywiezieniem na roboty...
Generał "Bór" z generałem "Monterem" wizytują nasz odcinek. Dowódca Powstania osobiście dekoruje orderami Virtuti Militari kilku mężczyzn i jedną z kobiet., "Misię", sanitariuszke patrolową z komp. "Bradla". Odbyło się spotkanie z żołnierzami. Żołnierze prosili o broń i amunicję, generał niczego nie obiecywał, mówił, że sytuacja jest trudna. Koledzy opowiadają, że sprawiał wrażenie skromnego człowieka. Szkoda, że go nie widziałam...
Podobno Czerniaków juz padł...
Łączniczka przynosi mi wiadomość, że Janusz jest ranny. Leży u nas w mieszkaniu. Biegnę go odwiedzić - jego zyciu nic nie zagraża, ale będzie głuchy na jedno ucho.
Na Mokotowie dogorywa walka. Powstańcy wycofują się kanałami do Śródmieścia Południowego. Droga jest bardzo daleka i niebezpieczna, Niemcy wrzucają granaty i karbid. Niektóre oddziały błądzą i trafiają do nieprzyjaciela. Ranni toną w kanałach, obłąkani wypełniają kanały strasznymi krzykami, wzmagając nastrój grozy.
Powstańcy wychodzą z wyłazu obok naszej barykady w Al. Ujazdowskich na rogu Wilczej. Nasi chłopcy pomagają najsłabszym. Ci, którzy bładzili i zbyt długo przebywali w kanałach, mają zapalenie spojówek. Skierowywani są do mnie; na szczęście mam lekarstwo i specjalny kieliszek do przemywania oczu.
Spotykam Janusza Małeckiego, przyjaciela męża. Przyszedł z Mokotowa z oddziałem por. "Górala", przyniósł na szyi karabin maszynowy, szli kilkanaście godzin okrężną drogą pod Czerniakowem. Chciałby się umyć, ale nie mogę mu w tym pomóc - nie mam wody ani czasu, by stać w kolejce do studni.
Kończy mi się lekarstwo do oczu. Podobno jest w aptece na Marszałkowskiej blisko Skorupki. Idę po nie. Zbliżam się do Marszałkowskiej. Mijam chłopaka stojącego na posterunku, wysuwam głowę na Marszałkowską i ... zaświstała obok niej kula. Chłopak woła:
- Czy koleżanka zgłupiała, tu jest ostrzał!
- A kolega nie mógł mnie o tym uprzedzić?
- To każdy głupi wie!
- Ale ja nie jestem stąd; wiem, że na Wiejską nie można głowy wychylić, natomiast nie orientuję się, jak jest tutaj.
Przez takiego głuptasa mogłam byc ranna lub zginąć bez potrzeby. Apteka okazała się spalona, wróciłam bez lekarstwa.
Noce są już chłodne, nie mam swetra. Zginęła mi gdzieś jedna skarpetka i narciarski but boleśnie obciera mi nogę. Zimno mi w tej piwnicy. Ranni śpią, a ja tulę się plecami do ciepłego kawałka ściany kominowej i myślę: jeszcze kilka dni i będzie koniec. Wpadną tu rozjuszeni Niemcy i ... lepiej się nie zastanawiać nad tym, co z nami zrobią. Wiem, jak było z rannymi i sanitariuszkami w zdobytych przez wroga dzielnicach. Oni już to mają za sobą, a my jeszcze będziemy musieli przez to przejść. Czy Marysia jeszcze żyje? Gdyby żyła, to chyba przysłałaby chociaż jedną wiadomość?
"Sęp" jest ranny już trzeci raz. Wyjątkowo odważny chłopak, wprost rwie się do walki. Poprzednio wyszedł ze szpitalika tylko trochę potłuczony. Jego przyjaciel "Tank" poległ, a "Sęp" znowu wrócił pod moją opiekę. Spróbuję go zobowiązać, żeby w razie czego nie oddał nas żywych w ręce wroga.
Krążą wieści o kapitulacji. Nie chcemy wierzyć. A jednak to prawda. Więc po to tylu naszych poległo? Dlaczego dowództwo nie pozwala nam zginąć z honorem? Przez 63 dni byliśmy wolni, nie chcemy byc upokorzeni, pokonani! Mamy jeszcze broń, możemy walczyć do ostatniego naboju, tak, jak przysięgaliśmy. Nie chcemy podnieść rąk do góry!
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości