Beret w akcji Beret w akcji
377
BLOG

W patrolu sanitarnym (Wspomnienia Krystyny) -cd.2

Beret w akcji Beret w akcji Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Z książki "Na kompletach i na barykadach"

Nareszcie otrzymałam zezwolenie na oddalenie się z oddziału na trzy godziny. Najpierw lecę jak na skrzydłach na Kruczą 12. Dom stoi! Rodzice zdrowi, mają wodę i światło. Dom zmienił oblicze: na parterze, w mieszkaniu von Kurowitzkych, zorganizowano punkt opatrunkowy, w garażu zamkniętych jest kilku jeńców wojennych, w jednym z lokali urzęduje sąd wojenny ( w jego skład wchodzi młoda dziewczyna), w piwnicy siedzą pod strażą volksdeutsche. Może wśród nich są Kurowiccy? Jako sasiedzi byli w porządku, nie zadenuncjowali nas, z pewnością wiedzieli o odbywających się u nas przez całą okupację kompletach, ale jako Polacy, ktorzy wyrzekli się ojczyzny w zamian za lepsze przydziały żywności, powinni ponieść konsekwencje.

Nie wiadomo, jakie są losy naszej sąsiadki, pani Psarskiej - nie ma jej w domu*. Moi koledzy z podwórka, Leszek Paczyński i Jurek Chindelewicz, walczą w powstaniu, brak wiadomości od nich.

Obiecuję rodzicom wpadać możliwie najczęściej, żegnamy się. Teraz biegnę na Nowogrodzką do domu Marysi Karwowskiej. Jest już spalony. Dowiaduję się, że państwo Karwowscy przenieśli się do mieszkania znajomego lekarza przy Hożej. Czasu mam już mało, ale muszę zapytać o Marysię. Biegnę na Hożą. Pani Karwowska ogromnie się cieszy, że mnie widzi całą i zdrową i opowiada, że Myszka niedawno ich odwiedziła. Jest w patrolu sanitarnym na Czerniakowie u "Kryski". Przyszła z Czerniakowa przekopem ulicą Książęcą.

Spotykam "Surmę", jednego z oficerów zatrzymanych w piwnicach Muzeum Narodowego. Jestem uszczęśliwiona, że go widze żywego. Pytam o losy wszystkich mężczyzn. Nie zostali rozstrzelani w ustalonym terminie. Potem "Surmie" udało się stamtąd wydostać i nie wie, co się z nimi dalej stało. Łudzę się, że żyją; gdyby Niemcy naprawdę chcieli ich zabić, to chyba nie odkładaliby egzekucji. To nie było gestapo, tylko wehrmacht, zwykli żołnierze, a nie wyszkoleni mordercy - może nie zdecyduja się na popełnienie zbrodni na tylu bezbronnych ludziach?

W naszym szpitaliku przybywa rannych, brakuje łóżek dla nich. Otrzymuję rozkaz: przynieść materace z Instytutu Głuchoniemych. Przydzielono mi żołnierza do pomocy. Do Instytutu jest bardzo blisko, ale sprawa nie jest prosta ze względu na ostrzał z gmachu YMCA obsadzonego przez Niemców. Przedostajemy się przez ul. Prusa, przed nami pojawia się mur z wybitym obszernym otworem. Żołnierz wygląda przez otwór i cofa się:

- Siostra chce tędy nosić materace? Nie radzę. Ja mam żonę i dzieci, mnie życie miłe.

- Nie idzie pan ze mną?

- Zostaję tutaj, będę czekał na siostrę.

- Nie odejdzie pan?

Jak mówię, że zaczekam, to zaczekam.

Szybko przedostaję się przez otwór w murze, zaraz za mna leci pocisk. A więc jestem na terenie dobrze widocznym z okien YMCA. Biegnę przed siebie parę metrów i znajduję się na wewnętrznym dziedzińcu Instytutu. Nie ma tu zywej duszy poza mną. Na ziemi leżą nie pogrzebane zwłoki przykryte papierem, tylko stopy wystają. Robi mi sie straszno... Gmach YMCA jest dosyć blisko, padają stamtąd pojedyncze pociski. Chyba są przeznaczone dla mnie. Nie znam tego terenu, nie wiem, czy na taką odległość można strzelać celnie. Pustka wokół mnie naprowadza myśl o grożącym niebezpieczeństwie. Przypominają się ostrzeżenia żołnierza. Ale przecież ranni czekają na materace. Przesuwam się wzdłuż ścian Instytutu, zagladam przez okna, bezskutecznie pukam do drzwi. Dochodzę do wniosku, że nie zdołam dostać się do środka. Wycofuje się tą samą drogą, jaką przyszłam. Żołnierz rzeczywiście czekał na mnie i szczerze ucieszył się z mego powrotu. Może do Instytutu trzeba iść w nocy pod osłoną ciemności, albo od strony placu Trzech Krzyży? Nie dowiedziałam się tego, bo drugi raz mnie nie wysłano.

Nasz pluton "Ziuk" rozrósł się i stał się kompanią. Obok kompanii "Bradla" i "Redy" wszedł w skład powstańczego batalionu "Miłosz". Na mój zakres obowiązków to zupełnie nie wpłynęło.

Pewnej nocy transportujemy z Hanią "Uborć" rannego w głowę żołnierza. Pod samą barykadą w Al. Ujazdowskich siły odmawiają jej posłuszeństwa.

- Ja już nie mogę!

Wiem, że to prawda, Hania jest całkowicie wyczerpana.

- Wracaj na kwaterę.

- A ty co zrobisz?

- Jakoś sobie poradzę.

Zostaję sama z rannym. Jest słaby, ale przytomny. Zwracam się do niego:

- Da pan radę wstać i iść przy mojej pomocy?

Kiwa glową potakująco. Pomagam mu podnieść się z noszy i podtrzymuję.

- Niech pan się schyli, bo barykada jest niska. Proszę objąć mnie za szyję i oprzeć się o mnie. Idziemy.

Wolniutko posuwamy się ulicą Wilczą. Ile kroków musi zrobić ranny? Na ile wystarczy mu sił? Czuję, że słabnie, opieram go o mur domu, odpoczywamy, znowu wleczemy sie noga za nogą. Co będzie, jeśli straci przytomność? Co wtedy zrobię? Dookoła pusto. Tylko ja i ten człowiek, z którego ucieka resztka sił, a może i życia? Na niebie łuna pożarów. Nawet nie znam obowiązującego dzisiaj hasła ani odzewu, ale nikt mnie o nic nie pyta. Dobrnęliśmy do rogu Mokotowskiej. Nie będę próbowała przeprowadzić chorego przez jezdnię, bo byłby to dla niego zbyt wielki wysiłek. Musimy przebyć jeszcze kilkanaście metrów do najbliższego szpitala pod nr 48. Już widać drzwi. Teraz trzeba wejść po schodach, ale tego nie mogę wymagać, mój biedak jest kompletnie wyczerpany.

- Kolego, niech pan tu chwilę poczeka. Poszukam kogoś z personelu szpitalnego, zaraz się panem zajmą.

Pomagam mu usiąść na schodach. Jest na wpół przytomny, bezsilny. Nie jęczy, nie skarży się, może nawet nie odczuwa bólu. Przykro mi zostawiać go w takim stanie samego, ale nie ma innej rady.

Wchodzę do szpitala. Jest ciemno, nie wiem, gdzie mam się udać. Trafiam na salę operacyjną - jest oświetlona tylko łuną pożaru, w głębi na stole dostrzegam jakiś kształt, a na krzesełku majaczy postać w białym fartuchu. Mówię głośno:

- Przyprowadziłam rannego.

Lekarz budzi się.

- Gdzie ten ranny?

- Zostawiłam go przy wejściu, ktoś mi musi pomóc doprowadzić go tutaj.

- Tu wszyscy są ledwie żywi ze zmęczenia. Nie będziemy nikogo budzić - idę z siostrą.

Okazało się, że ranny zemdlał. Lekarz go cuci i we dwoje wolniutko wprowadzamy go po kilku stopniach. Lekarz zapala światło w sali operacyjnej i oczom moim ukazuje się bardzo przykry widok - na stole leżą zwłoki kobiety z otwartym brzuchem; pewno zmarła w nocy podczas operacji i będzie pochowana dopiero rano. Chcę odejść, ale lekarz mnie zatrzymuje:

- Gdzie się siostra tak spieszy? Sam nie dam sobie rady.

Cdn.

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Rozmaitości